Tajemnica Tytana/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Lekarstwo podmajstrzego.

Był to jeden z tych małych biednych domków jakie my robotnicy zwykle zamieszkujemy — kończył Piotr Landry — jednakże miał odźwiernego. Człowiek ten zobaczywszy mnie, wydał okrzyk podziwiania, chciał mnie powitać serdecznie... Nie słuchałem go. Przebiegłem schody ile nóg starczyło, i dobiegłem bez tchu na czwarte piętro, do drzwi mojego mieszkania...
W chwili gdy otwierałem te drzwi, serce biło mi w piersi tak, jakby mnie zadusić chciało... Mówiłem sobie. — Zuzanna rzuci się w moje objęcia!.... Co za rozkosz! co za szczęście!.... Pocałunek mojej ukochanej żony ukoi wszystkie cierpienia wyrzuci z pamięci wszystkie tortury przeszłości!....
Tak myślałem sobie, i wszedłem!.... Niestety!... Jakiż czekał mnie widok!.... Zuzanna opuszczona, umierająca, leżała na łożu, bez firanek, jedynym sprzęcie jaki pozostał w ogołoconym pokoju, komornik zabrał resztę!...
Zobaczywszy mnie, poznała; słaby rumieniec wystąpił na jej bladą twarz; podniosła się z wysiłkiem, i wyszeptała, podając mi swoje małe rączki takie chudo jak u szkieletu:
— Niech będą Bogu dzięki! przybywasz na czas!... Nie spodziewałam się już cię więcej zobaczyć!.... Niebo chciało widać pokazać cud, abym mogła oddać ci nasze dziecię zanim zejdę ze świata.
Wykrzyknąłem.
— Ty żyć będziesz!... ty żyć musisz Zuzanno!... Ja nie pozwolę ci umrzeć!...
Ona nie miała siły odpowiedzieć... wstrząsnęła tylko głową, i opadła napowrót na poduszki, zamykając oczy lecz trzymając ciągle jedną ręką moją w swoich....
Od kilku dni, najukochańsza moja doszła do ostatniego stopnia osłabienia. Nie chciała mi tego mówić w ostatnim swoim liście... Wreszcie na coby się to zdało, chociażbym wiedział, że jest umierającą, kiedy między nami stała jedna z nieprzebytych przeszkód, a tą były drzwi więzienne....
Niespodziewane darowanie reszty kary pozwoliło mi widzieć ją jeszcze przy życiu...
Niestety!... to ostatnie tchnienie życia już gasło.... ten promyk szczęścia miał być już krótki...
Zuzanna na drugi dzień skończyła na mojem ręku... Byłem od tej chwili sam jeden na świecie z moją małą Dyzią, która nie miała jeszcze dwóch lat skończonych... gdyby nie ta biedna niewinna istota, dawno byłbym ten ciężki marny żywot zakończył... Wracając z pogrzebu Zuzanny z cmentarza na który ją powiozłem na karawanie ubogich, byłbym sobie przywiązał do nóg po ciężkim kamieniu, a bystre wody kanału, przyjęłyby i zachowały moje zwłoki.
Ale Dyzia przykuwała mnie do życia...
Od dwóch lat, Bóg mi świadkiem, żyłem tylko dla niej jednej... Odmawiałem sobie, nie powiem wszystkich przyjemności, (te nie istniały dla mnie), ale wszelkich rozrywek, po długich godzinach pracy!... Czy który z was widział mnie kiedy uśmiechniętym?... Mój smutek ciągły oddalał was odemnie, a ja nie starałem się was zatrzymać, bo samotność lubiłem najlepiej, i ta była mojem przeznaczeniem.
Myślałem że będę mógł tak uczciwie żyć, zasługując na szacunek wszystkich... Sądziłem że będę mógł odpokutować swoją winę przez pracę niezmordowaną, zdanie się na wolę boską... Myślałem wreszcie, że hańba ta nad głową moją wisząca zostanie nieznaną nikomu, i że ta niewiadomość uchroni mnie od waszej wzgardy. Myliłem się... Człowiek, który popełnił tak wielką zbrodnię, powinien wiedzieć o tem, że plama ta pogoni za nim przez całe życie.
Oddalacie się z wstrętem od skazańca, którego obecność między wami byłaby dla was hańbą... Wypędzacie go; rumienicie się ze wstydu, przypominając sobie że jeszcze tego rana ściskaliście jego rękę!... Nie mam do was żalu... To sprawiedliwość.... To kara za moję zbrodnię!
Ciekawiście może dla czego wam opowiadałem tę długą historyę, dlaczego rozwodziłem się dłużej niż potrzeba nad tem co was nic nieobchodzi!... Ale nie dziwię się!.... mój Boże, nie miałem odwagi pozostawić was z myślą że Piotr Landry, wasz towarzysz, był nędznikiem, podłym zbójcą, który zabiwszy niegodnie człowieka, ukradł trupowi pieniądze...
Zabiłem, to prawda!... Ale z jakąż rozkoszą byłbym oddał moje życie, aby uratować moją ofiarę!....
A teraz, towarzysze moi, wy wszyscy, których kochałem nie mówiąc wam o tem, bądźcie zdrowi... Oddalam się od was z rozpaczą w sercu, bo ostatnia nadzieja jaka mnie utrzymywała zerwała się...
Jutro opuszczę Paryż, uprowadzając moją córkę biedną niewinną istotę, skazaną także za zbrodnię, którą popełnił jej ojciec nazajutrz po jej urodzeniu...
Pójdziemy ztąd daleko oboje... pójdziemy bardzo daleko!.. W jakie miejsca?... Ja sam jeszcze nie wiem... Przypadek, traf sam, ten Bóg nieszczęśliwych poprowadzi nas... Żeby chociaż niebo było łaskawsze i żeby fatalność nie prześladowała nas tak strasznie!... Tu przynajmniej — byłem pewny — dziecku memu nie zabraknie chleba... Czy tak będzie i tam?... Niewiem... Niezmordowana praca moich rąk czy wystarczy na nasze potrzeby?...
— Nędza, niedostatek, zmartwienie, zabiły matkę na mojem ręku... Może mi jeszcze przyjdzie zobaczyć dziecko moje opuszczone i umierające tak samo?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piotr Landry przycisnął obie swoje ręce do lewej strony piersi, tak jakby jakieś głębokie rany rozdzierały się w okolicy serca jego!...
— Boże mój — szeptał głosem prawie zagasłym — ludzie byli bez litości... nie bądźże ty bez miłosierdzia!... opiekuj się ojcem i córką!..
Obrócił się do kolegów którzy patrzyli na niego i słuchali z podziwieniem pełnem boleści i współczucia.
— Żegnam was na zawsze... — powiedział. — Ah! jak wielką sprawiliście mi boleść!...
Potem postąpił ku drzwiom...
Kierownik robót, pan Raymond, zrobił poruszenie jakby chciał pobiedz za nim i wstrzymać go, ale od kilku sekund, biednego Piotra utrzymywała na nogach tylko jakaś siła gorączki nerwowej, która naraz opadła. Siły nieszczęśliwego nie pozwoliły mu dokonać jogo zamiarów... zachwiał się jak pijany, wyciągnął ręce jakby niemi powietrze chciał chwycić i padł na podłogę wydając głuchy jęk...
Stracił zupełnie przytomność.
— Ah! nieszczęśliwy — wykrzyknął pan Raymond — nieszczęśliwy!...
Robotnicy paryzcy w ogólności są zwykle bardzo wrażliwi jak kobiety lub dzieci. Idą bez zastanowienia tam gdzie ich pierwszy krok prowadzi, i tak samo wracają. Nie chwalimy tego zupełnie; pojęcia ich są często błędne, moralność pozostawia dużo do życzenia, ale prawie zawsze serce mają dobre... O ile cieśle ci okazali się brutalni, a nawet okrutni dla Piotra Landry, przed wysłuchaniem historyi jego zbrodni i jego więzienia, o tyle teraz byli najserdeczniejszymi, czułymi, gotowymi wszystko zrobić, aby zatrzeć wrażenie spowodowane ich pierwotną surowością. Każdy z nich spieszył wynaleść środek najmędrszy i najskuteczniejszy, aby przyprowadzić do przytomności ojca Dyzi...
— W komedyach, które widywałem w Ambigu — zawołał jeden z nich — jak kto fiknie koziołka to go biją w dłonie, i to jest środek nieomylny!
— Bardzo dobrze także trzeźwi się ludzi, pryskając im wodą w twarz — powiedział drugi.
— Najlepszy środek, nalać mu octu w nos — poradził trzeci.
Skutek tych różnych rad, był taki, że każdy chciał zastosować swój środek higieniczny przed drugim, i że Piotr Landry był oblewany naprzemian wodą, zimną i octom, a tymczasem silny jeden cieśla, uklęknąwszy obok niego, bił go mocno w dłonie.
Wszystko to, zresztą nie przyniosło żadnego rezultatu, pomimo złączonych usiłowań, omdlenie nie ustawało.
— Moi przyjaciele — wyszeptał pan Raymond głosem bardzo niespokojnym, to może jest coś groźniejszego niż my przypuszczamy... Obawiam się apopleksyi.
— Co robić?... — spytało kilka głosów.
— Nic gwałtownego, bo to wszystko co robiemy na ślepo może być bardziej szkodliwe niż użyteczne... Tu trzeba koniecznie natychmiast doktora....
— Ja pójdę poszukać którego — krzyknął Gribouille, który nie przestawał płakać rzewnemi łzami, podczas całego opowiadania Piotra Landry.
— Nietrzeba — odpowiedział pan Raymond — ja pójdę sam. Szczególniejszem zrządzeniem losu wiem gdzie mieszka najlepszy doktór w Bercy, i przez to unikniemy straty czasu na poszukiwaniach.
Pan Raymond wyszedł prędko z dużego salonu i słyszano go zbiegającego jaknajśpieszniej ze schodów.
— Biedny Piotr Landry — rzekł jeden z kolegów — wiedziałem, rozumie się że wesołość to nie jego rzecz i widziałem że się nudzi; śmieje się gdy na niego kolej przypada, ale nigdy w życiu nie przypuszczałem żeby był tak bardzo nieszczęśliwym!
— To jest — zaobserwował ten sam cieśla, który się okazał amatorem widowisk teatralnych, a który mówi chętnie o teatrze przy każdej sposobności — ja mówię, że widziałem w teatrze Porto Saint-Martin melodramaty w dwunastu obrazach, w których nieszczęśliwy, który grał główną rolę nie miał ani połowy, ale gdzie!... ani nawet ćwierci tych nieszczęść jakie spotkały Piotra Landry!...
— A jednak w gruncie rzeczy to bardzo szlachetny człowiek...
— Rozumie się, że szlachetny!...
— Że zabił Hieronima Auberta... to prawda!... ale to nieszczęście... Zastanowiwszy się dobrze, każdy uzna, że nie jest wcale zbrodniarzem...
— To właściwie Hieronim Aubert był winien, ponieważ on był przyczyną wszystkiego, zmuszając Piotra Landry do pójścia do szynku i picia wina pomimo jego woli...
— Co do mnie, chociaż siedział dwa lata w więzieniu, ja mu wracam mój szacunek...
— I ja także!...
— I my także wracamy!... I uściśniemy mu rękę, jak prawdziwemu koledze, którego kochamy, i którego szanujemy...
— I poprosiemy go aby z nami pozostał i puścił w niepamięć to co się dziś stało...
— Gdyby mógł nas słyszeć, toby mu najlepiej zrobiło... To zmartwienie jest przyczyną tego wypadku, a to pocieszyłoby go natychmiast... a tem samem i uzdrowiło...
— Kiedy tak, moi koledzy — powiedział wtedy stary podmajstrzy — ja się podejmuję przyprowadzić go do przytomności!... Przyszła mi do głowy myśl, i ręczę za jej skutek...
— Jakże na to poradzisz?
— Zobaczycie...
— Ale to mu nie zaszkodzi?...
— Gdzież tam!... uchowaj Boże!... Podnieście no go tylko za nogi i za ramiona, i posadźcie go tam.... na tem krześle...
Wykonano to natychmiast. Dwóch kolegów podniosło ciało nieruchome Piotra Landry i umieściło je na wskazamem miejscu.
Stary podmajstrzy wziął wtedy butelkę araku ze stołu. Włożył w usta palec Piotrowi Landry, otworzył zaciśnięte zęby, i wlał mu w gardło dobry łyk płynu zawartego w flakonie...
Czyście widzieli kiedy w klinice zjawisko fenomenalne, jakie powstaje za dotknięciem drutu elektrycznego do trupa leżącego na stole?
Arak wywołał na Piotrze Landry skutki nie mniej zadziwiające i nie mniej przestraszające.... Całe ciało jego nagle i gwałtownie wstrząśnięte zostało... Na twarz dotąd bladą wystąpił silny, pąsowy prawie rumieniec... oczy otworzyły się nadmiernie a z piersi wydarł się ryk dziki i zwierzęcy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.