Tajemnica Tytana/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Spowiedź.

Cieśla czekał odpowiedzi od tych do których się zwrócił.
Ani jeden kolega nie poruszył ustami.
Zapanowała cisza; cisza tak głęboka iż możnaby było usłyszeć brzęk skrzydeł przelatującej muchy.
— Mówcie, Piotrze Landry — rzekł pan Raymond — słuchamy... i zapewniam was, że ani jedno słowo z waszego opowiadania nie będzie stracone...
— Ah! — jęknął cieśla — nie będę rozwlekłym... Ja opowiadać nie umiem. Chcę wam jednak skreślić wszystko tak jak było. Jest temu dwie godziny, na samym początku przyjęcia, które tak smutno dla mnie się skończyć miało, kilku z was dziwiło się memu uporowi picia wody... i nic więcej prócz wody...
Odpowiedziałem im, że wino mi szkodzi, że po niem choruję... Nie kłamałem wtedy... Wino jest moim śmiertelnym wrogiem. Ono mnie zgubiło!... Ono jedynie jest przyczyną wszystkich moich błędów, wszystkich nieszczęść mojego życia!... niech będzie przeklęte!... niech będzie przeklęte!...
Piotr Landry obtarł dwukrotnie chustką czoło zalane potem, i mówił dalej:
— Z tego co wam powiedziałem nie sądźcie, żebym był kiedykolwiek z amatorstwa nałogowym pijakiem, i żem się upijał bez przerwy... Nie, nic na świecie nie byłoby mylniejszem... Ja się nie chcę chwalić, ale muszę powiedzieć prawdę, tak na moją stronę jak i przeciw sobie... W młodości mojej uchodziłem za dobrego człowieka i bardzo pracowitego; więcej myślałem o mojej robocie jak o szynku.
Lubiłem wino tak jak je lubią inni, ale się niem nie upijałem nigdy, ani w niedzielę ani w poniedziałek, bom bardzo prędko spostrzegł, że skoro jeden tylko kieliszek miałem za wiele, uderzało mi do głowy, i ja który jestem łagodny stawałem się kłótliwym i zawadyaką... Już ze dwa czy trzy razy namówiony przez kolegów do wypicia więcej jak należało, stoczyłem kilka walk bez żadnego powodu... Wiedziałem o tem, unikałem więc okazyi, i z obawy nie wycofania się w porę, wolałem lepiej wcale nie zaczynać...
Jestem trochę dziki z natury. Nie bratałem się chętnie i nie narzucałem się nigdy nikomu. Wiele osób które mnie znały, myślały że jestem skryty, ale mylili się; byłem tylko cichy i skromny. Jak mnie namawiano do żeniaczki, odpowiadałem: — Nie. — Byłem zdecydowany zostać starym kawalerem... A wiecie dla czego? bo aby się ożenić, trzeba było starać się o kobietę, a kobiety przejmowały mnie strachem. Doszedłem tak do trzydziestego trzeciego roku. Zakochałem się wtedy w młodej dziewczynie, raczej w dziecku, które miało dopiero siedemnaście lat.
Ojciec jej nazywał się Lorrain; był mularzem, zacnym człowiekiem — mówił Piotr po chwili odpoczynku — i doskonałym robotnikiem... Tylko trzymał się z wysoka! Prosiłem go o rękę Zuzanny; dziewczyna nie patrzyła na mnie krzywo. Ojciec wiedział, że ja z robotą nie żartuję, odpowiedział mi iż zostanę jego zięciem jak tylko mała skończy ośmnaście lat.
Ta odpowiedź zawróciła mi w głowie. Poprowadziłem mojego przyszłego teścia do szynku, aby z tej okazyi wypić z nim ze dwie butelki tego lepszego z ostatniej półki... Radość wybiła mi z głowy zwykłą moją ostrożność, wypiłem jeden kieliszek wina za wiele; rozum mi się zmącił, stałem się szalony, straszny, wszcząłem kłótnię z jakimś niemcem poczciwiną, który mi nic nie był winien; uderzyłem go pięścią w łeb, potrzeba go było wyrwać z moich rąk, a ponieważ odgrażałem się, że potłukę w szynku wszystko, odprowadzono mnie do cyrkułu gdzie przepędziłem noc i część dnia następnego....
Skoro wyszedłem, byłem trzeźwy, zawstydzony, pomieszany i bardzo niespokojny. A było czego!...
Pobiegłem do ojca Lorrain. Przyjął mnie gorzej niż psa. Powiedział mi, że w następstwie tego co się stało dnia poprzedniego w jego oczach, cofa swoje słowo; nakoniec dodał, że człowiek który się tak upija nie będzie nigdy jego zięciem... i zakończył, że prędzej by przeklął swoją córkę niżeliby mi ją oddał...
Prosiłem, błagałem, płakałem, dawałem najuroczystsze słowo... Wszystko to na nic się nie zdało. Stary mularz był niewzruszony, jak kamień.
Zuzanna przysięgła mi, że niczyją nie będzie tylko moją! Postanowiłem czekać!....
Nie czekałem długo. Pod koniec roku na głowę biednego Lorrina spadł wielki kamień 300 funtowy.
— Zuzanna ciężko strapiona myślała, że się już nigdy nie pocieszy; pocieszyła się jednakże, po sześciu miesiącach żałoby, ożeniłem się z nią...
Piotr Landry ukrył twarz w dłoniach, i przez kilka chwil utonął w smutnych wspomnieniach... Skoro podniósł głowę dla dokończenia opowiadania, twarz jego zalana była łzami.
— Ah! — mówił — byłem bardzo szczęśliwy!....
Moje szczęście było tak wielkie, tak pełne, że samo wspomnienie o tych chwilach przejmuje mnie do głębi duszy; dziś, kiedy nieszczęście zawisło nademną, kochałem Zuzannę i ona mnie kochała. Nasze biedne gospodarstwo było rajem, w którym rozkoszne dni nasze płynęły...
Takie szczęście trwać długo nie mogło, i nie trwało też... W końcu drugiego roku skończyło się z mojej własnej winy niestety... z mojej własnej winy!
Żona moja została matką... Wydała na świat dziewczynkę, której daliśmy imię Dyoniza, a która jest dziś dla mnie przedmiotem takiego uwielbienia, jakiem otaczałem kiedyś jej matkę...
Od mego ślubu zerwałem absolutnie wszystkie stosuneczki z kolegami, u których od czasu do czasu bywałem, będąc kawalerem... Jak się tylko praca kończyła, wracałem do domu i za żadną cenę w świecie, niktby mnie nie zmusił do wyjścia... Ani jeden raz mi się nie przytrafiło być w szynku...
Po chrzcie Dyonizy, na drugi dzień, opuściłem robotę o godzinę wcześniej jak zwykle, i udałem się na ulicę Menilmontant, gdzieśmy mieszkali... Idąc, spotkałem dwóch z tych kolegów dawniejszych, których już nie widywałem więcej, dwóch dobrych chłopaków, niezbyt pracowitych, nie zbyt do roboty skorych, trochę zanadto lubiących poniedziałki, ale prawdziwych baranków pod względem łagodności.
Przywitali mnie bardzo serdecznie jak starego a dobrego przyjaciela, okazywali mi tyle poczciwego zajęcia, dopytywali co się ze mną działo od chwili kiedy ich zaniedbałem, a nakoniec spytali się, czy przypadkiem nie zbogaciłem się przez ten czas, gdyż jak mówili byłem tak rozpromieniony i wesoły...
Radość literalnie dusiła mnie, a już jak kogo szczęście rozpromienia to prawie niepodobna, żeby tego nie było zaraz znać na jego fizyognomii!...
Odpowiedziałem im, że znalazłem coś o wiele lepszego niż majątek, bo znalazłem szczęście... Mówiłem o mojej miłości, o mojem małżeństwie, o mojej ukochanej Zuzannie, o chrzcie Dyonizy.
Jeden z moich kolegów dawniejszych, najmłodszy, nazywał się Heronim Aubert. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia ośm lat. Włosy jego były tak jasne a twarz tak młoda, iż w zimie w czasie balów kostiumowych, brano go często za kobietę przebraną za mężczyznę.
Brawo Piotrze Landry!.. — wykrzyknął on — tyś szczęśliwy! to nas raduje, bo my cię bardzo kochamy, słowo święte!.... Rozumiemy to doskonale, że tacy jak my, niby to nieźli ludzie, ale tak trochę sobie lubiący pohulać nie są dziś odpowiedniem towarzystwem dla człowieka takiego jak ty, żonatego, statecznego, ojca rodziny... Nie mamy do ciebie żalu, żeś nas porzucił odrazu, i wcale cię nie namawiamy abyś bywał w tych miejscach i w tych kompaniach gdzie się bawią, po naszemu, nawet nie chcemy abyś nas przyjmował u siebie, ale aby nam dowieść, żeś został jak dawniej dobrym i poczciwym kolegą i że nie pogardzasz staremi przyjaciółmi, pójdź z nami wypróżnić buteleczkę starego burgunda....Ja płacę!... Oto właśnie znajomy szynkarz! Tu dają wino niechrzczone... Wejdźmy...
Odpowiedziałem z zakłopotaniem, ale bez wahania się:
Bardzo mi przykro moi drodzy, że wam odmówić muszę... ale...
— Jak to, odmawiasz!... — przerwał Hieronim Aubert.
— Muszę...
— A dla jakiej racyi?...
— Bo dałem sobie słowo, że noga moja w szynku nie postanie!
— Bardzo dobrze zrobiłeś obiecując to sobie, i bardzo dobrze robisz dotrzymując słowa, ale jeden raz nic nie znaczy...
— Długo cię nie zatrzymamy...
— Ja się spieszę uściskać moją małą córeczkę...
— Oh! nie bój się — powiedział Hieronim Aubert, śmiejąc się. — Nikt ci jej nie ukradnie, chociaż przyjdziesz kwadrans później, a ucałujesz ją wtedy z większą jeszcze przyjemnością... Wreszcie tam jej zdrowie pić będziemy... Chodźmy, nie marudź, chodź...
Nie wiedziałem co mam więcej odpowiedzieć, jednak że jąkałem:
— Ja was proszę moi przyjaciele, nie nalegajcie na mnie... Bardzoby mi było przyjemnie przepędzić z wami chwilkę, ale daję wam słowo, to niemożebne...
Hieronim Aubert bardzo smutną zrobił minę.
— Bądźże przynajmniej szczerym — wykrzyknął. — Powiedz odrazu, że nami gardzisz, że się wstydzisz pokazać w naszem towarzystwie.
— Ah! — odpowiedziałem żywo — wy mi nie wierzycie!
— Z pewnością tak będziemy myśleli, jeżeli nie zrobisz tego dla nas!... Piotrze Landry — dodał po chwili poważniej — byliśmy twoimi kolegami... nic złego nie zrobiliśmy ci nigdy... nie rób że ty nam przykrości...
To naleganie było mi tem przykrzejsze, iż czułem, że ustąpię im, a jakieś nieokreślone przeczucie ostrzegało mnie iż będę mocno żałował mojej słabości, ale już nie wiedziałem w jaki sposób motywować mój upór w odmowie a nie chciałem zadrasnąć dwóch dobrych chłopaków, którzy naprawdę nigdy mi nic złego nie zrobili, jak to powiedział Hieronim Aubert.
— Przynajmniej, — mówiłem — przyrzeknijcie mi że nie zatrzymacie mnie dłużej nad pięć minut...
— Dobrze... Wreszcie będziesz swobodny, i opuścisz nas jak tylko sam będziesz chciał....
— I nie będziemy pić więcej jak jedną butelkę?...
— Jedną butelkę każdy... to już postanowiono...
opuściłem głowę, i po raz pierwszy od mego ślubu, wszedłem do szynku...
Ah! — mówił dalej Piotr Landry w uniesieniu — ah! dla czego drzwi tego przeklętego szynku, gdy w nie wchodziłem, nie zatrzasnęły się przedemną, i nie zgniotły mnie sobą zanim próg przestąpiłem!...
Dla czego nie umarłem wtedy! przynajmniej nie potrzebowałbym żyć, z rozpaczą w sercu i hańbą na czole!
Szynkownia była przepełniona. Hieronim zażądał oddzielnego gabinetu. Nie było wolnego. Umieściliśmy się więc we wspólnej sali, przy małym stoliku, tuż obok kontuaru. Przyniesiono nam wino....
Wprost mnie był zegar. Patrzyłem się na wskazówki w chwili kiedy Hieronim odkorkowywał pierwszą butelkę i powiedziałem sobie:
— Zrobiłem to o co mnie prosili... Nie będą więc mieli prawa posądzać mnie o dumę i wzgardę dla nich... Jakiebykolwiek teraz były ich zamiary, opuszczę ich za dziesięć minut...
Postanowienie było rozsądne, i Bóg jeden wie jak bardzo chciałem wprowadzić je w wykonanie...
W chwili gdy wskazówka dobiegła ostatniej z dziesięciu minut, podniosłem się, Byłem zupełnie spokojny. Zachowałem zimną krew, a wino które dopiero co wypiłem za zdrowie Zuzanny i Dyzi, nie wywołało żadnego skutku, jak gdyby to była czysta woda...
— Jakto! — krzyknął Hieronim Aubert — ty już odchodzisz!?
— Tak mój stary kolego, odchodzę...
— Dopiero cośmy przyszli!...
— Już dziesięć minut jak tu jesteśmy...
— A to co znowu? Dajże pokój, zostań jeszcze kwadrans....
— Przecieżeście obiecali mi zupełną swobodę — Odpowiedziałem.
— To prawda... Ale przynajmniej wypróżnij twój kieliszek... to będzie ostatni, a potem powiemy: bądź zdrów, albo raczej do widzenia.
Hieronim mówiąc ciągle, podał mi kieliszek po same brzegi napełniony.
Nie wiem co za śmieszne uczucie wstrzymało mi na ustach odpowiedź odporną. Wziąłem kieliszek z pewnego rodzaju wstrętem instynktownym i wypróżniłem go jednym tchem.
Kropla wody, to rzecz mała, a jednakże nie potrzeba więcej aby przepełnić pełną czarę. Ten ostatni łyk wina sprawił niewysłowiony straszny skutek, który dobrze znałem i za cenę życia powinienem go był unikać...
Zaćmiło mi się w oczach; trunek uderzył mi na mózg. Zamiast wyjść, jak to sobie postanowiłem, padłem napowrót ciężko na krzesło...
— Chwała Bogu! — powiedział wtedy grubo się śmiejąc Hieronim Aubert — oto w tej chwili wiemy, że z ciebie dobry chłopiec... Cóż u diabła, przyjaciele to przecież nie żadni turcy lub inni niewierni i nie można im robić takiej impertynencji jak to chciałeś zrobić przed chwilą!... Za twoje zdrowie, poczciwy Piotrze! Łyknij mi to zaraz po wojskowemu w dwóch tempach i jednem poruszeniu!
Mówiąc to napełnił mój kieliszek, a ja nie spostrzegłszy się nawet, wypróżniłem go znowu...
Od tej chwili nic już nie pamiętam, co się ze mną działo, wspomnienia moje, pokrywa jakby ciemna mgła niepamięci!.... Ostatnie słowa Hieronima, które sobie wyraźniej przypomniam, są następująco: — „Mężczyzna jest przecież mężczyzną!... Cóż u diabła!... mąż w domu powinien rządzić i nie pozwalać babie wodzić się za nos!...“
Od kilku chwil byłem, jak to wam już powiedziałem, porwany tym strasznym wewnętrznym szałem pijaństwa, nie zdradzającym się niczem na zewnątrz. Szał taki gdy mnie opanuje, popycha mnie do najdzikszych i niczem niewytłomaczonych czynów...
Słowa Hieronima Auberta należały przecież do rzędu tych, które się tysiące razy powtarzają we wszystkich, szynkach na świecie całym. Czyż mogły one mnie obrazić?... Nie rozumiem tego w tej chwili, i wy, którzy mnie słuchacie, pewnie także nie rozumiecie...
Zwierzęca wściekłość, wściekłość psa któremu chcą wydrzeć kość, opanowała mnie, tak jakby słowy temi Hieronim znieważył Zuzannę... Porwałem się na nogi i postąpiłem naprzód chcąc się rzucić na niego: krzyczałem dzikim głosom: — Nędzniku!... zabraniam ci mówić o mojej żonie!... słyszysz ty durniu!... ja ci zabraniam!...
Schwyciłem butelkę ze stołu, i zacząłem nią wywijać na wszystkie strony. Hieronim instynktownie usunął się na bok, jąkając przerażony. — Czy on zwaryował?...
Co się dalej stało — jak wam już powiedziałem — ginie dla mnie w mgle owej, która kryje ohydną scenę. Zaledwie sobie przypominam: mocowanie się, straszne krzyki, jęki rozpaczliwe.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro przyszedłem do siebie, byłem sam, w celi więziennej, leżałem na żelaznem łóżku, z rękami ujętemi w kaftan szaleńców z długiemi rękawami nie pozwalający mi się ruszyć... Pytałem się sam siebie czy nie jestem pod wpływem jakiegoś snu strasznego czy mi się zmysły nie pomięszały, i nie mogłem dać sobie zadawalniającej odpowiedzi...
Wszedł stróż więzienia. Zdawało mi się, iż zbliżając się do mnie jest niespokojny, i boi się chociaż kaftan który mnie krępował powinien mu był dodać odwagi!... Skoro spostrzegł, że jestem zupełnie spokojny, strach jego zniknął, ale podziwienie się zwiększyło...
Zacząłem go pytać.
Osądźcie co się ze mną dziać musiało, gdy się od niego dowiedziałem co się stało dnia poprzedniego... Gdyby był grom we mnie uderzył byłby mnie mniej przeraził, mniej oszołomił!...
Popełniłem okropną zbrodnię nie wiedząc nawet o niej... Wyjąłem z kieszeni cyrkiel ciesielski. Hieronim Aubert uderzony nim w samo serce padł bez duszy na miejscu, a ja jeszcze nogami podeptałem jego zakrwawione zwłoki!...
Od szesnastu godzin drzwi więzienia zamknęły się za mną... Sprawiedliwość ludzka miała zażądać odemnie zadośćuczynienia za tak niecny i podły czyn! a moja biedna żona, bardzo jeszcze osłabiona i cierpiąca, nie domyślała się nawet co się zemną dzieje!....
Oto co wino i moja własna słabość zrobiły ze mnie!... oto w jaką mnie przepaść wtrąciły!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piotr Landry przerwał na chwilę opowiadanie.
Wzruszenie jego w obec rozdzierających wspomnień przeszłości było tak głębokie, iż głos mu słabł w piersiach a zdania które wymawiał stawały się coraz niewyraźniejsze.
W pewnej mierze słuchacze podzielali jego wzruszenie, a pan Raymond trzykrotnie już podnosił rękę do oczu, aby ukradkiem obetrzeć płynące łzy...
— Do pioruna! — mruknął między zębami stary podmajstrzy. — Nie miał chłop szczęścia!... Nie!...
Bóg jeden wie, dla czego wino, które jest przyjacielem człowieka w ogólności a w szczególności dobrodziejstwem dla robotnika, bywa czasem prawdziwą trucizną dla innych, którzy go pić nie mogą... czy nie umieją!
Piotr Landry kończył:
— Nie wiecie pewno co to jest śledztwo kryminalne, i życzę wam abyście tego nigdy nie zaznali!
Moje nie ciągnęło się długo. Zabójstwo spełnione było w obec dwudziestu świadków!... Ja na swoją obronę miałem tylko łzy, powiedzieć nic nie mogłem bo nic nie wiedziałem... Byłem winny czynu, ale nie złych zamiarów; płakałem tyleż nad swoją ofiarą ile nad sobą samym...
Adwokat mój wyjednał pozwolenie Zuzannie dla widzenia się zemną w więzieniu... Ukochana moja, kochała mnie tak jak dawniej... nie potępiała mnie... ona doskonale wiedziała, iż wola moja w występku nie miała żadnego udziału, nie kierowała moją ręką. Żałowała mnie z całej duszy... nie przestawała szanować i starała się wszelkiemi siłami dodawać mi odwagi...
Widok jej każdy raz przynosił mi wielką ulgę; ale zarazem sprawiał mi wielką boleść... widziałem ją tak zmienioną, tak bladą, mizerną, iż odrazu przewidywać mogłem w bliskiej przyszłości żałobę, która mnie czekała...
Słodkie dziecię moje nie miało sił do zniesienia takich wstrząśnięć. Moje aresztowanie, obwinienie ciążące na mnie, które mogło zaprowadzić mnie na rusztowanie, było dla niej śmiertelnym ciosem...
Zasiadłem na ławie oskarżonych...
Niech Bóg uchowa moich najśmiertelniejszych wrogów, jeżeli ich mam, aby się ujrzeli na ławie przestępców, w obec sędziów, którzy słuchają, z jednej, i mnóstwa ciekawych którzy patrzą z drugiej strony!.... Ja nie wiem jak mogłem przeżyć te tortury, które trwały trzy godziny.
Prokurator królewski był straszny w spełnieniu swego obowiązku oskarżyciela. Po wysłuchaniu mowy jego, byłem przekonany, że dla nędznika, jakim jestem, gilotyna byłaby karą, jeszcze zbyt łagodną...
Adwokat mój był młody człowiek, który nie silił się na wyrażenia. Mówił dobrze, krótko, jednak to co powiedział trafiło prosto do serca...
Głównie położył nacisk na to aby wykazać, że chociaż spełniłem zbrodnię, jestem jednak uczciwym człowiekiem, i że do czynu zbrodniczego, jaki popełniłem mimowiednie nie popchnęła mnie żadna niska i nikczemna myśl, ani interes materyalny, ani zawiść, ani zemsta, ani... zresztą nic takiego coby mnie hańbić miało... Opowiedział całe moje życie, aż do dnia i godziny fatalnego spotkania z dwoma dawnemi kolegami. Wykazał iż cieszyłem się powszechnym szacunkiem, a znając okropne skutki, jakie na mój organizm wywierało wino, robiłem ciągle wszystko co tylko zależało odemnie, aby uniknąć okazyi picia, namowy do picia, i fatalnych jego skutków!...
Jednem słowem, tak dobrze odparł argumenta prokuratora królewskiego, jeden po drugim, iż gdy wymówił ostatnie słowo, uczułem się podniesionym w moich własnych oczach. Wpływ obrony jego na sąd i na przysięgłych był zresztą, przyznać trzeba, przyjazny dla mnie. I znano mnie winnym zadania rany, która spowodowała śmierć, ale bez intencyi zadania jej, i skazano tylko na lat dwa więzienia...
Odsiedziałem karę w więzieniu centralnem w Poitry, to już wiecie. Tam to poznałem tego nikczemnika Ravenouilleta.
Podczas kiedy pod jarzmo zasłużonej kary schylałem głowę, regularnie co tydzień odbierałem listy od mojej drogiej Zuzanny... Ukochana żona nigdy się nie żaliła, lecz prosto i spokojnie, nie przewidując złych następstw, donosiła mi, że coraz więcej słabnie...
Może byłoby możliwe zwalczyć to straszne osłabienie usilną miłością; gdyby miała wygody, spoczynek, pożywienie wzmacniające, gdyby mogła żyć spokojnie bez kłopotów i trosk...
Oto co sobie mówiłem, wściekły w swej bezsilności... nie miałem pieniędzy!... Zuzanna zaś po wydaniu, bardzo prędko, skromnej sumki stanowiącej nasze oszczędności, wiodła życie robotnicy zmuszona ciężko pracować na chleb codzienny...
Boże wszechmocny!... ile ja wycierpiałem, i ile siły mieć musiałem aby sobie sto razy głowy o mur nie rozbić w tych chwilach rozpaczy i zniechęcenia!...
Czas płynął wprawdzie, ale jakże powolnie!... Już mi tylko pozostawało dwa miesiące... Wtedy wezwał mnie dyrektor więzienia i oznajmił mi, iż w nagrodę doskonałego mego sprawowania się, i dobrych przykładów jakie dawałem innym więźniom, pozyskał dla mnie ułaskawienie reszty mojej kary...
Byłem wolny! miałem zobaczyć Zuzannę!... miałem ucałować Dyzię! Serce moje, które uważałem za nie zdolne do przyjęcia jakiejkolwiek radości lub nadziei, zaczęło bić gwałtownie, jakby odrodzone....
Ucałowałem ręce dyrektora, i zmieniwszy uniform więzienny na ubranie robotnika, wybiegłem z więzienia...
W kilka godzin potem byłem w Paryżu i pędziłem do tego domu, w którym kiedyś byłem tak szczęśliwy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.