Tajemnica Tytana/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Wodopij.

Restauracya „pod Kasztanami“ na Bercy, zajmuje do dziś jedno z najpierwszych miejsc pomiędzy zakładami tegoż samego rodzaju w okolicach Paryża. Niewątpliwie, że klijentela jej, mniej jest wykwintna i elegancka jak w pawilonie Armenonville, w lasku Bulońskim, ale składa się z ludzi zamożnych, lubiących dobrze żyć i umiejących ocenić dobrze wartość piwnicy i umiejętność kucharza.
W roku 1839 restauracya „pod Kasztanami“ zajmowała mniej wybitne stanowisko, i zaliczała się do tych podrogatkowych garkuchni, w których tradycyonalny salon na sto nakryć, zachęcał mieszczaństwo do wyprawiania tu wesel, styp pogrzebowych i uczt rozmaitego rodzaju.
W chwili gdy na wszystkich zegarach na Bercy biła godzina piąta, budowniczy Reymond, zobowiązany przed przedsiębiorcę do prezydowania tej uczcie, wyskoczył z powoziku przed drzwiami restauracji.
W tejże chwili otoczyli go i cieśle.
— Widzicie moi przyjaciele — rzekł — że mi nic nie możecie zarzucić! Jestem punktualny jak zegarek. A czy jesteście w komplecie?
— Nie brakuje już nikogo więcej jak tylko Piotra Landry — odpowiedziały dwa czy trzy głosy.
— Jeżeli tak to chodźmy na górę... Zanim zasiądziemy do stołu, Piotr Landry nadejdzie.
Jeden ze służących restauracyi w czarnym fraku i białym krawacie, przeszedł pierwszy po schodach wskazując drogę i zastawiony stół dla wesołych współbiesiadników.
Sala wybrana do festynu, była najpryncypalniejszą na pierwszem piętrze. Służyła za przejście do innych salonów, i goście z wyższego piętra musieli przez nią koniecznie przechodzić dla zejścia na dół; ale w tej porze i w dniu powszednim, roboczym, goście mniej byli liczni i ucztujący cieśle nie potrzebowali się obawiać częstych przeszkód. Stół jasno oświetlony przez wielką liczbę świec, przedstawiał się nader obiecująco dla silnych i zdrowych żołądków. Był on zastawiony potrawami raczej pożywnemi niż delikatnemi: olbrzymie pasztety, szynki ogromnych rozmiarów, wielkie szczupaki w galarecie etc. etc. Kilka jeszcze dań gorących było zamówionych, potrawy, pieczenie, jarzyny, legominy, jednem słowem to wszystko co potrzeba, aby uczta była świetna, zdrowa i wspaniała.
Przy każdym talerzu stało po cztery rozmaitych rozmiarów kieliszki, obiecując wykwalifikowanym pijakom częste i gorące libacye.
Jednej tylko rzeczy brakowało na stole to jest karafek z wodą, ale nam sie zdaje i pewno się nie mylemy, ze brak ten był raczej umyślny niż przypadkowy.
Podczas gdy cieśle głośno chwalili tak obfitą zastawę stołu, wszedł Piotr Landry, a jego wejście przyjętem zostało głośnemi okrzykami przez kolegów.
Budowniczy zbliżył się do niego i odprowadzając na bok rzekł:
— No i cóż poczciwy Piotrze! jak się macie?... Miałem wasze słowo... liczyłem na was, a chociaż przybywacie ostatni, jednak nie spóźniliście się... Jakże tam? czujecie się lepiej jak przed tem? Co?... czy mniej jesteście smutni?...
Piotr Landry potrząsnął głową.
— Dziękuję panu, żeś tak dobry i zajmujesz się takim biedakiem jak ja, panie Raymond, jestem panu bardzo za to wdzięczny. Ale smutek mój wcale się nie zmniejszył, i owszem zwiększył się nawet, gdyż w przeciągu tych dwóch godzin przybył mi nowy powód do zmartwienia; ale bądź pan spokojny, będę pamiętał o sobie i koledzy nic nie spostrzegą.
— Mój Piotrze powiem wam prawdę szczerą, wzbudziliście we mnie prawdziwą sympatyę — rzekł budowniczy — odwaga i skromnośc jakich daliście dowody dziś rano, zyskały wam całą moją życzliwość.... Gdybym mógł być wam kiedy w czem pomocnym liczcie na mnie napewno.
Potem nie zostawiając cieśli czasu na podziękowania, odwrócił się do kolegów jego i dodał:
— A teraz do stołu moi przyjaciele! niech każdy siada gdzie się zdarzy, ja rezerwuję tylko dwa miejsca honorowe; sam z obowiązku muszę zająć jedno z nich, ponieważ zastępuję pana Durand, przez którego jesteście zaproszeni, drugie należałoby się z prawa Janowi Remy, przezwanemu Gribouille, który dziś rano uwieńczył nasze dzieło, ale myślę, iż Jan Remy odstąpi chętnie tego miejsca swemu szlachetnemu wybawcy, Piotrowi Landry...?
— Nie tylko, że mu odstępuję mego miejsca — odpowiedział Gribouille z serdecznością — ale gdyby nawet zażądał mojego życia oddałbym mu je z całego serca!
— Brawo Gribouille! — wykrzyknęli koledzy jednogłośnie. — Brawo!... to dobrze powiedziane!... Gribouille dzielny z ciebie chłopak!...
Piotr Landry probował wymówić się od tego zaszczytu, wesoło a życzliwie nakazali mu milczeć; zaczepili w dziurce od tużurka kokardę z takiejże samej wstążki jak ta która była przy bukiecie i poprowadzili go tryumfalnie do krzesła naprzeciw tego jakie miał zająć pan Raymond. W ten sposób znalazł się w pełnem świetle, wprost drzwi prowadzących do głównego salonu. Opisujemy umyślnie te szczegóły, gdyż będą one miały swoje znaczenie.
Wszyscy zasiedli.
— Do broni wiara! — krzyknął pan Raymond, który wesoły z natury, pozwalał sobie często trywialnych choć niewinnych żartów, zresztą stosownych do towarzystwa, w jakiem się znajdował.
Trzech służących z restauracyi w tejże chwili dało dowody swojej zręczności i żarliwości, poumieszczali oni przed każdym z uczestników po talerzu gorącego rosołu.
Przez kilka minut nie słyszano nic więcej jak tylko szczęk łyżek i sykanie tych którzy się parzyli z pośpiechu.
Po tym szybkim wstępie ukazał się podczaszy z butelkami madery. Wszyscy podali swoje kieliszki z wyłączeniem Piotra Landry.
— Nie piję — odpowiedział ten ostatni — a będę pana prosił abyś był tyle uprzejmy i kazał mi podać karafkę wody.
Słowa te zostały przyjęte ogólnem podziwieniem.
— Wody! — krzyknęli koledzy — On chce wody!
— Żabiej ratafii.
— Rosołu kaczego!
— Na co u diabła może mu być woda, potrzebna?!..
— To pewnie do umycia rąk, bo przecież w obec przyjaciół, nie sądzę, aby się dopuścił tej nieprzyzwoitości i chciał pić wodę!
Jakiś głos zanucił zwrotkę sławnej piosenki ludowej.

Wodopije źli ludzie są
Dowodem tego potop!”

Pomimo to, jeden z chłopców postawił przed Piotrem Landry żądaną karafkę, a ten nie zwracając żadnej uwagi na wykrzykniki krzyżujące się w około niego, wypił szklankę tego płynu bez zapachu i koloru.
Wszyscy jakby osłupieli na widok takiego zuchwalstwa.
— Wypróżnił szklankę! — wykrzyknął stary podmajstrzy, którego czerwony nos z centkami rubinowemi źle świadczył o jego wstrzemięźliwości.
— I nie skrzywił się nawet, co jest dowodem, że to mu się często zdarza — dorzucił drugi.
— Co to znaczy Piotrze, czyś ty oszalał!...
— A wiesz ty, że żaden wodopij nigdy nie doczekał się późnej starości!...
— Woda zimna, widzisz mój kochany, to trucizna!.. Nic nie ma niebezpieczniejszego dla żołądka...
— A bo to co innego ino woda jest przyczyną wszystkich reumatyzmów, które trapią biedną ludzkość...
— Powiedzcie nam raz przecie Piotrze, czy to tak z upodobania, czy też za pokutę, za grzechy skazałeś się na taki ostry post!?
To pytanie postawione wyraźniej, uciszyło na chwilę złośliwe żarty i ironiczne rady, jakie padały jak grad na biednego cieślę.
Pan Raymond skorzystał z chwili uciszenia się i zabrał głos.
— Ależ moi kochani — rzekł — po jakiego diabła mięszacie się nie w swoje rzeczy? Czy każdy z nas nie jest panem swej woli?... Co was obchodzi sposób postępowania waszego kolegi, jeżeli ono nie przynosi szkody nikomu? Jeżeli jego zwyczaje nie podobają się wam, on pewnie nie ma żadnego zamiaru wam ich narzucać. On pije wodę bo tak mu się podoba. Wy pijecie wino bo je wolicie, lecz każdego zostawcie w spokoju.
— Serdeczne dzięki panie Raymond, żeś przyjął na siebie trud bronienia mnie — odezwał się Piotr Landry. — Byłbym to sam zrobił, tem łatwiej że napaści nie były złośliwe... Ja nie obwiniam nigdy nikogo. Nie pozwalam sobie nigdy monitować i tych dla których butelka jest celem życia i bogiem!... To do nich należy, to ich rzecz.... Kiedy w niedzielę lub poniedziałek spotykam na mojej drodze kolegę chwiejącego się, zataczającego od muru do muru i walającego się po rynsztokach, wychodzącego z szynku, nie powiem abym go chwalił, ale pozwalam mu przejść obok siebie nie czyniąc żadnych uwag... Gdybym był na ich miejscu i robił tak jak oni, nie chciałbym aby się kto nademną natrząsał... Wcale nie myślę uchodzić za krzewiciela wstrzemięźliwości... Lubiłem niegdyś wino i pewnie piłem go tyle co i inni... Jednego pięknego poranku spostrzegłem się, że ono mi szkodzi i przestałem pić. Oto cała historya. Widzicie więc, że nie było warto zajmować się tak długo tą drobną sprawą i zwracać uwagi... Teraz jeżeli chcecie pomówiemy o czem innem, ale pozwólcie, że przedewszystkiem wychylę tę szklankę wody z całego serca za zdrowie pana Raymond i wasze moi przyjaciele.
Mówiąc to cieśla, słowa w czyn zamienił.
To krótkie skromne przemówienie zamknęło usta szydercom.
Od chwili jak Piotr Landry wytłomaczył powody swego hidraulicznego zachowania się i powiedział wyraźnie, że wino szkodzi jego zdrowiu, nie było już o czem mówić i z czego drwić. Zrozumieli to wszyscy, to też nastąpiła natychmiastowa reakcya i cieśle w doskonałej zgodzie wykrzyknęli:
— Niech żyje Piotr Landry, wodopij!...
Od tej chwili, i podczas całego bankietu, nie przestały panować jedność i zgoda między kolegami, wesołość panowała szczera, a ojciec Dyzi tak był uważny na siebie, że mimo wszystkich kłopotów i trosk, które znamy i których jeszcze nie znamy, mógł ujść jeżeli nie za bardzo wesołego to przynajmniej za bardzo miłego współbiesiadnika.
Wypadek nieoczekiwany a bardzo nieszczęśliwy, zasępił koniec uczty tak dobrze rozpoczętej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.