Tajemnica Tytana/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Gość niewypłacalny.

Jużeśmy powiedzieli w poprzednim rozdziale, że aby się dostać do małych gabinetów i saloników restauracyj, trzeba było przejść przez dużą salę, w której zasiedli cieśle.
Od czasu do czasu widziano jednego i tego samego służącego noszącego półmiski i butelki, zbliżającego się tajemniczo do jednego z sąsiednich gabinetów a sądząc z wynoszonych, opróżnionych talerzy można było domyśleć się o dobrych apetytach, jakie tam panowały.
Zresztą wszystko było spokojnie, tylko od czasu do czasu dawały się słyszeć przeze drzwi głośne śmiechy kobiece, i zwrotki śpiewane przy winie, ale hałas ten był tak słaby, że nań w dużym salonie nikt nie zwracał najmniejszej uwagi.
Naraz zrobiło się jakieś większe poruszenie przy drzwiach; służący zakładu w liczbie trzech czy czterech, wbiegli nagle do gabinetu, rozległ się odgłos żywej sprzeczki, i właściciel zakładu pośpieszył we własnej osobie za swoją służbą.
Pan Raymond zatrzymał go w przejściu.
— Co się to znaczy — spytał go — myślanoby, że tam się jakieś nadzwyczajności dzieją....
— Nie panie, nic nadzwyczajnego — odpowiedział restaurator — ale bardzo nieprzyjemna scena, która niestety nader często się u nas powtarza... Jakiś pan, dosyć dobrze ubrany, choć z miną nieco podejrzaną przyszedł z dwoma donnami obiadować tu. Pan dobrze rozumie, że nie można żądać od gości zapłaty z góry. — Pokaż mi pan ile masz w kieszeni pieniędzy!.... — Żądanie takie odstręczyłoby całą klijentelę przypadkową, która najczęściej jest najlepszą. Trzebaby zamknąć budę w takim razie! Ten jegomość w krótkim czasie skonsumował sporo: jadł zwierzynę, nowalijki, napił się dobrego wina... Rachunek jego wynosi z pięćdziesiąt franków!... Cóż ztąd kiedy podanego rachunku nie chciał zapłacić pod pretekstem, że nibyto zapomniał wziąć pieniędzy ze sobą... Rozumie pan dobrze, że to wykręt, któremu wiary dać nie można!... — Przyjdzie jutro zapłacić — mówi — ale szukaj wiatru w polu! Zaproponowano mu, że się za nim pośle do domu po pieniądze... Odmawia z miną czelną... Wrzeszczy!... Grozi!.... Dwie jego damy krzyczą też jak najęte a to wszystko jest wielce nieprzyjemne dla zakładu porządnie prowadzonego i szanującego się.
— Cóż pan zrobisz? — spytał pan Raymond.
— Użyję ostatecznego środka, który zresztą dosyć często pomaga — odpowiedział właściciel zakładu — ostatni raz sam go wezwę do zapłacenia, a potem poślę po policyę, aby go wzięła do kozy!...
— To bardzo pięknie — rzekł pan Raymond — ale jeżeli ten jegomość nie ma w istocie pieniędzy, co panu z tego przyjdzie?
— Najpierw to mi przyjdzie, że nie będę bezkarnie oszukiwany. A potem widzisz pan, tego rodzaju ludzie mają zwykle jakąś ciemną przeszłość, którą na wszystkie sposoby ukrywają. Policya i komisarz to na nich postrach okrutny. Oni doskonale wiedzą, że jak się raz w pazury policyi dostaną, już się z nich tak łatwo nie wyrwą. To też gdy widzą, że już z niemi źle, bodaj z pod ziemi wydobędą pieniędzy... albo się rozstają z jakim źle nabytym klejnocikiem... albo piszą do przyjaciela... dawnego wspólnika, od którego pod postrachem wydania jego dawnych sprawek, wyłudzić zdołają dosyć pieniędzy na zapłacenie rachunku.
— Tak, — odrzekł budowniczy, uśmiechając się z przymusem, ale zdaje mi się, że pieniądze takie w każdym razie z niebardzo czystego źródła pochodzą....
— O! ja nie przeczę, ale to mnie nic nie obchodzi. Nawet nie umywam rąk po ich dotknięciu. Należy się — płacą mi... a reszta, nie moja rzecz...
— To niby racya i ja rozumiem, że pan masz słuszność za sobą. Ale na pana miejscu, wolałbym lepiej stracić pięćdziesiąt franków, niż sobie robić tyle kłopotu.
— Ależ panie, czyż to jest możliwe — wykrzyknął restaurator.
— Czyż pan nie jesteś panem u siebie?...
— Rozumie się, że jestem panem, i sama suma jest rzeczą małej wagi.
— A zatem...
— Niechnoby się dowiedziano, że ja żywię wybornie i dobrowolnie wypuszczam bez zapłaty takich łotrów jak ten pan, wszyscy łajdacy zgłodniali i jak to najczęściej bywa smakosze z całego Paryża i przedmieść a nawet diabli wiedzą zkąd zlataliby się do mnie, zjadali moje nowalijki i wysuszali moją piwnicę!.... Nie pozostałoby mi nic więcej jak tylko pojutrze zlikwidować moje interesa. Kłaniam uniżenie! Wezwę go po raz trzeci i ostatni. Potem niech płaci, albo niech idzie do kozy!
I restaurator udał się do gabinetu.
Wszystko to obudziło i podniosło uwagę cieślów.
Nadstawili uszów i za chwilę usłyszeli głosy podniesione, krzyki, kłótnie i wrzaski.
Trwało to kilka sekund, potem drzwi się gwałtownie otworzyły i osoba z powodu której cały ten hałas i skandal powstał, weszła do salonu wcale nie tryumfalnie. Mężczyzna jakiś krzycząc z całych sił, i klnąc na czem świat stoi, wyrywał się z rąk dwóch służących, którzy go trzymali każdy za jedną rękę, podczas gdy trzeci popychał z tyłu zmuszając aby szedł dalej.
Właściciel zakładu zamykał pochód.
Dwie osoby nieokreślonego wieku należące do płci żeńskiej (której wcale nie robiły zaszczytu) szły ostatnie jęcząc i skomląc przeraźliwie, zasłaniając wyperfumowanemi chustkami oczy i twarze wybielone i wyróżowane.
Schwytany na gorącym uczynku oszust był człowiekiem około lat trzydziestu, włosy miał gęste i bujne tłusto wypomadowane i podniesione w duży czub nad czołem, z boków w kręcące się loki zafryzowane. Jego blada twarz oliwkowa, otoczona była gęstemi czarnemi faworytami à la Bergami. Wąsy tegoż samego koloru świecące od pomady cienko wyciągnięte i haczykowato zakręcone, ocieniały górną wargę. Oczy czerwone podejrzanego koloru rzucały straszne błyskawice gniewu.
Ubranie tego amatora objadów zadarmo, przedstawiało najsprzeczniejsze kolory: kurtka jasno niebieska z dużemi złoconemi w deseń guzikami; kamizelka czerwona kaszmirowa; krawat atłasowy szmaragdowo-zielony; spodnie morelowe, huzarskiego kroju.
Całe to ubranie było zupełnie nowe i odpowiadało bardzo dobrze wyrażeniu restauratora: „jakiś pan, dosyć dobrze ubrany”.
Na widok tak licznie siedzących biesiadników około dużego stołu w salonie, zuchwały ten łotr zatrzymał się nagle, pomimo złączonych usiłowań trzech służących, którzy go ciągnęli i popychali naprzód, i wykrzyknął donośnym głosem:
— Panowie! biorę was za świadków niegodnego postępowania nędznego tego truciciela, zadającego gwałt przyzwoitemu człowiekowi, dla tego jedynie, że ten zgubił swoją sakwę czyli inaczej, że został okradziony!... Panowie widzicie jak mnie maltretują, duszą, ciągną!... To nie koniec na tem! oho... będzie to miało swój ciąg dalszy!... Bogu dzięki jest jeszcze sprawiedliwość!...
— Co pan tam gadasz — przerwał restaurator — właśnie dla tego, że jest sprawiedliwość ja pana zmuszam do pójścia pomimo jego woli... Przed komisarzem pan się wytłomaczysz... Dalej w drogę do kozy!... Oszczędź mi pan przynajmniej fatygi posyłania po czterech ludzi i kaprala.
Właściciel zakłady mógłby był długo jeszcze tak mówić bez przeszkody. Oszust nie słuchał go już. Z dziwną i natężoną uwagą przypatrywał on się Piotrowi Landry, siedzącemu wprost naprzeciw niego, a którego twarz wyrazista i melancholiczna w jasnem świetle pozostawała. Patrząc tak uparcie na niego, człowiek ten zdawał się sięgać pamięcią w wspomnieniach dawnej bardzo przeszłości.
Nagle żywy ogień zabłysnął w jego oczach, fjzyognomia ta ruchoma i przebiegła rozjaśniła się w jednej chwili i zupełnie inny przybrała wyraz.
Ruchem gwałtownym wyrwał się z rąk służby restauracyjnej, przybrał dumną postawę i odezwał się tonem imponującym.
— Do miliona djabłów... błazny jakieś, puście natychmiast. Przed chwilą dziwnym wypadkiem nie mogłem wam zapłacić mało znaczącej sumy... W tej chwili rzeczy mają się inaczej... Obchodźcie się więc ze mną ze wszystkiemi względami jakie mi się należą a o których od kilku chwil zapomnieliście! Właściciel restauracyi złagodniał natychmiast.
Dał znak swoim ludziom, którzy się usunęli o trzy kroki, i spytał grzecznie choć z odcieniom powątpiewania:
— A więc, pan myśli uregulować rachunek?...
— Chcę wam dać przynajmniej — odpowiedział dziwaczny ten człowiek — dobrą i pewną gwarancyę, która wam z pewnością wystarczy.
Restaurator skrzywił się i podrapał lekko w głowę jednym palcem prawej ręki.
— Gwarancyę dobrą i pewną! — powtórzył — ho! ho! zkąd byś ją pan wziął u djabła?
— Nie będę daleko jej szukać — odpowiedział awanturnik — bo widzę tu nawet, przy tym stole zacnego człowieka, który mnie zna doskonale... Ten zacny człowiek znajduje się w pośród swych kolegów, szlachetnych żołnierzy pracy tak samo jak i on! Jest otoczony ogólnym szacunkiem!... Jego uczciwość będzie panu rękojmią mojej!.. Nie przypuszczam abyś pan miał fantazyę powątpiewania o świadectwie tak niedwuznacznem....
Oczy właściciela zakładu, zwróciły się teraz z żywą ciekawością ku stołowi cieślów, i starały się odkryć, w pośród współbiesiadników tego, którego poręczeniem niewypłacalny gość chciał się osłonić.
Robotnicy ze swej strony, badali jeden drugiego. Wszyscy zarówno zdawali się być zdziwieni, wszyscy jednakowo zaintrygowani.
Oszust wskazał gestem na osłupiałego Piotra Landry, i wykrzyknął:
— Odwołuję się do ciebie, bez skrupułu mój stary kolego, i liczę na twoją przyjaźń, tak jak mógłbyś liczyć w podobnych okolicznościach na moją... Powiedz prędko temu dzikiemu restauratorowi, który tak źle sądzi ludzi z pozoru, że ty mnie znasz i w razie potrzeby poręczysz za mnie.
Żadne słowa nie byłyby w stanie określić pomięszania i zakłopotania ojca Dyzi, skoro spostrzegł wszystkich oczy zwrócone na siebie, na skutek odwołania się łotra wprost do niego. Zachował jednakże tyle zimnej krwi, iż ze szczerem zdziwieniem spytał się:
— Czy to naprawdę do mnie się pan zwraca?... Wistocie, trudno mi w to uwierzyć....
— Jakto, czy to do ciebie? Ależ tak! Jeżeli wypadkiem nadzwyczajne podobieństwo w błąd mnie nie wprowadza!.... Wszak ty jesteś czeladnikiem ciesielskim? I nazywasz się Piotr Landry?...
— Ja się w samej rzeczy nazywam Piotr Landry, ale...
— Ale ty mnie nie poznajesz? — przerwał dziwny człowiek.
— Przyznaję się... i mógłbym przysiądz, że pana widzę po raz pierwszy w życiu...
— Wybornie! doskonale!... ja wiem dla czego to... Moje wąsy i moje faworyty są jedyną przyczyną, że cię pamięć zawodzi! Byłem ogolony jak panna w owym czasie od którego się nasza najszczersza przyjaźń datuje, i ty to dobrze powinieneś sobie przypomnieć, że przez lat dwa od 1836 do 1838 nie rozłączaliśmy się ani na jeden dzień i noc, tak byliśmy nierozerwalni że każdy mógł o nas powiedzieć: Ravenouillet i Piotr Landry, oto dwóch zuchów wybornie do siebie pasujących!... myślanoby że to dwaj bracia!
Cieśla zbladł jak śmierć, o mało nie stracił przytomności. Ale zbierając wszystkie siły wyjąkał głosem drżącym, któremu napróżno chciał; nadać spokój i stanowczość:
— Masz pan racyę, to prawda pamięć mnie zawiodła. Teraz poznaję pana...
— To szczęście! Byłem tego pewny!... Ale dlaczego mówisz do mnie tak zimno, tak ceremonialnie? Chociaż pozycya jaką zajmuję w świecie jest wyższą od twojej, upoważniam cię, do dawnego mówienia mi ty....
Piotr Landry ciągle zsiniały, opuścił miejsce jakie zajmował przy stole, i zbliżył się do Ravenouilleta. Tak go nazywamy gdyż pod takiem nazwiskiem się przedstawił. Dotknął lekko jego ramienia dając mu znak aby się z nim razem na bok usunął, poprowadził go w najodleglejszą, część salonu, w ten sposób aby módz z nim pomówić nie będąc przez nikogo słyszanym.
— Czego chcesz odemnie nieszczęśliwy? — spytał go głosem cichym.
— Czego chcę od ciebie? Pyszne pytanie!... Do licha! Rozumiesz przecie!... Wyprowadź mnie z tego fałszywego położenia w które tak głupio wlazłem! Poręcz za mnie temu łajdakowi restauratorowi.
— To niepodobna...
— Dla czegóż?
— Jestem tu po raz pierwszy w mojem życiu... nikomu nie znany... Wreszcie biedny wyrobnik nie ma kredytu.
— A zatem pożycz piećdziesiąt franków, tu zaraz na miejscu i zapłać mój rachunek. To jeszcze wolę bo to prostsze.
— Pożyczyć pięćdziesiąt franków. Od kogo?
— Ja nie wiem, i to mnie wcale nie obchodzi... To tylko co wiem, że chcę ztąd wyjść, a ponieważ wypadek postawił cię na mojej drodze, liczę na ciebie, a jeżeli nie zrobisz tego co ja chcę w tej chwili, powiem głośno tym szlachetnym durniom, gdzie i przy jakiej okazyi zrobiliśmy naszą znajomość... Do stu diabłów! pięknych się rzeczy dowiedzą!
Piotr Landry zgrzytnął zębami, i ścisnął konwulsyjnie pięście.
— Nędzniku! — powiedział głucho. — Czyżby to zbrodnią było, gdybym cię tu schwycił za gardło i udusił jak psa!?
Ravenouillet zaczął się śmiać.
— Ja nie wiem czyby to było zbrodnią — rzekł po chwili — ale jestem zupełnie spokojny, do tego nie przyjdzie ci fantazya, najprzód są świadkowie którzyby ci przeszkodzili, a następnie że ten, żarcik zrobiłby cię recydywistą, coby było bardzo złem dla ciebie!... Skończmy zatem mój stary kolego i to skończmy jaknajprędzej. Te panny się niecierpliwią i ja sam mam interesa. Potrzebuję oddalić się...
Piotr Landry rzucił na Ravonouilleta spojrzenie nienawiści i wzgardy, ale oszust tylko się uśmiechnął na tę groźbę.
— Panie, to już rzecz załatwiona — powiedział zwracając się do restauratora — mój przyjaciel i ja musieliśmy zamienić z sobą kilka słów tyczących się dawnych wspomnień, rzecz naturalna między serdecznemi, którzy się po dwuletniej rozłące spotykają; ale nasze serdeczne powitanie już się skończyło, a mój przyjaciel bez dalszej zwłoki, zapłaci panu ten mały rachuneczek.
To zapewnienie powróciło restauratorowi wyraz zupełnego zadowolenia.
Piotr Landry nie mając innego punktu wyjścia ze swego położenia, zabrał się do spełnienia żądań oszusta.
Zbliżył się do budowniczego i rumieniąc się ze wstydu, szepnął mu do ucha.
— Panie Raymond, czy niebyłbyś łaskaw dać mi pięćdziesiąt franków zaliczenia, które sobie odliczysz przy obliczeniu się ze mną w przyszłą sobotę?...
— Tak! — spytał budowniczy — a więc naprawdę znacie tego łajdaka!?
— Na nieszczęście! znam...
— I myślicie za niego zapłacić?...
— Muszę koniecznie...
— Strzeżcie się Piotrze Landry... Ta znajomość wcale ci nie przynosi zaszczytu. Albo ja jestem kiep, niezdolny sądzić po fizyognomii albo ten jegomość jest łotrem z pod ciemnej gwiazdy...
— Ja to aż nadto dobrze wiem...
— Wierzajcie mi Piotrze Landry, przestańcie się opiekować tym złym człowiekiem. Pozwólcie niech go poprowadzą do kozy, on na nią zasłużył, to będzie sprawiedliwie....
— Jabym sobie tego bardzo życzył, panie Raymond — westchnął cieśla — na nieszczęście jest to niepodobne.
— W takim razie macie pięćdziesiąt franków, pożyczam ci je z całego serca, ale wolałbym je pożyczyć na każdą inną rzecz...
— Dziękuję, panie Raymond... jest to prawdziwa; usługa jaką mi oddajesz w tej chwili.
Ojciec Dyzi wręczył restauratorowi dopiero co odebrane pieniądze.
Ravenouillet śledził oczyma Piotra Landry; a zobaczywszy ostatnie poruszenie.
— Zapłacono? — spytał.
— Nie mam nic do żądania — odpowiedział właściciel zakładu.
— Bogu dzięki... Mój dobry Piotrze Landry daj mi twój adres, wstąpię jutro rano do ciebie i zwrócę tę małą bagatelkę.
Cieśla wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Jak ci się podoba! — odpowiedział — uiszczę się w inny sposób... W rzucę w skarbonkę dla biednych te pieniądze któremi ty gardzisz!....
Do usług waszych panowie... Panny proszę za mną...
Ravenouillet wybiegł na schody a za nim jego godne towarzyszki. Nie mieli jeszcze czasu stanąć na ostatnim stopniu, kiedy jeden ze służących, wybiegł pędem z gabinetu który przed chwilą szanowna trójka zajmowała, z całego gardła krzyczeć: Łapaj!... Na pomoc złodziej!.... trzymajcie złodzieja!....
Jak tylko ten alarmujący krzyk dał się słyszeć, zrobił się na dole hałas i rozpoczęła się walka między Ravenouilletem i tymi którzy go puścić nie chcieli, w kilka minut z wielkim tryumfem, zręcznego łotra siłą wprowadzono napowrót na górę.
Pienił się ze złości, mocno podbite miał lewe oko... Jedna poła nowego surduta niebieskiego była rozdarta, zamaszysty węzeł krawata, znikł zupełnie...
Dwóch policyantów trzymało go za kołnierz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.