Tajemnica Tytana/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Wdowa Giraud.

Przedewszystkiem — jeszcze raz powtórzył budowniczy — bądźcie punktualni!
— O! co się tyczy tego, możesz pan spać spokojnie... Nie ma obawy aby kogo brakowało. Żeby wesoło przepędzić czas z przyjaciółmi, dobrze zjeść, dobrze wypić, na koszt zacnego przedsiębiorcy — nikt się nie opóźni... Staniemy do apelu wszyscy jak jeden!
— No to doskonale.... moi drodzy o piątej pod „Kasztanami.”
— O piątej pod „Kasztanami” — powtórzyli robotnicy, dążąc każdy w swoją stronę do domu aby zmienić zwykłe ubranie na świąteczne.
Piotr Landry pozostał sam z kierownikiem robót.
— Czy masz mi co do powiedzenia, mój kochany Piotrze — zapytał budowniczy.
— Mów śmiało w czem mogę ci być pomocnym.
— Tak panie Raymond... mam prośbę do pana. Chciałem prosić pana, abyś mi pozwolił nie przyjść na objad, który wyprawia pan Durand dla swoich robotników.
— Jakto! — wykrzyknął — chciałbyś nie przyjść na obiad.
— Tak, panie Raymond, jeżeli rozumie się nie wydaje się to panu nieprzyzwoitością...
— Co to znaczy, Piotrze Landry, czy pogardzacie waszymi kolegami? to byłoby źle! bardzo źle z waszej strony!
— A! niechże mnie Bóg uchowa! — zawołał cieśla — ja nikim na świecie nie gardzę!... Kocham i szanuję moich kolegów, i wiem doskonale, że każdy z nich jest wiele więcej wart niż ja...
— To już nie rozumiem co znaczy wasze żądanie?
— Ja panu powiem panie Raymond... Zebranie będzie wesołe, wszyscy się będą dobrze bawili, nieprawdaż?
— Tego się spodziewam przynajmniej!
— Otóż to właśnie jest powód. Z ludźmi wesołymi trzeba być samemu wesołym... A na nieszczęście mnie wcale nie wesoło i daleko mi do radości, pasowałbym tam do nich, jak garbaty do ściany!...
— Smutek jakiś widać macie Piotrze Landry?...
Tak panie Raymond, smutny jestem jak orszak pogrzebowy....
— Może kto w rodzinie waszej jest chory niebezpiecznie?
— Ja niemam żadnej rodziny, panie Raymond. Na całym bożym świecie, mam jedną tylko małą córeczką i Bogu najwyższemu dzięki! moja Dyzia ma się zupełnie dobrze.
— Możeście stracili kogo z najbliższych przyjaciół?
Uśmiech pełen goryczy na ustach Piotra Landry był całą jego odpowiedzią.
— Z przyjaciół — powtórzył — tych nigdy nie miałem...
— Więc cóż za przyczyna smutku waszego?
Cieśla zdawał się namyślać zanim da odpowiedź.
Budowniczy dodał śpiesznie.
— Zwracam waszę uwagę mój Piotrze, że pytam was o to nie przez prostą ciekawość, lecz dlatego jedynie, że polubiłem was i szczerze wam życzę..
— O! ja to wiem dobrze — odpowiedział Landry — dziękuję panu bardzo za jego dla mnie życzliwość, ale cóż robić... niemogę! Smutku mojego przyczyna to troski których wyjawić panu nie mogę...
— Jeżeli tak mój przyjacielu, to odpowiem ci już tylko wprost na pytanie jakieś mi zadał przed, chwilą..... W innych okolicznościach, możebyś mógł sobą rozporządzać dowolnie, ale dziś po tem co się stało przed chwilą, jesteś pod pewnym względem bohaterem dnia, a twoja niewytłomaczona nieobecność zasmuciłaby wielu zacnych ludzi, którzy mają siąść z tobą do stołu!... Nie można żyć tylko dla siebie samego na tym padole płaczu, trzeba myśleć i o drugich. Nie macie prawa zasmucać waszych kolegów, którzy was kochają i liczą na was.
— Jeżeli tak — wyszeptał cieśla — to cóż robić, muszę przyjść na to zebranie....
— Tak, trzeba być i to koniecznie.
— To wystarcza panie Raymond, jak trzeba to trzeba.
— I będziecie weseli wraz z nimi?
— Będę się starał panie Raymond, zrobię co będę mógł...
— To nie dosyć pewne, Piotrze Landry... ja wymagam stanowczego przyrzeczenia....
— Dobrze! niechaj i tak będzie. Przyrzekam panu wszystkie moje cierpienia ukryć w głębi duszy i nie okazywać ich nikomu...
— To dobrze... Pamiętajcie dotrzymać słowa bo gotów jestem przypomnieć wam obietnicę jeśli tego będzie potrzeba.... No a teraz do widzenia Piotrze Landry, podajcie mi rękę i bądźcie zdrowi... Do widzenia... wieczorem...
— To za wiele zaszczytu dla mnie! — jąkał cieśla podając swoją spracowaną dłoń budowniczemu, potem dodał: — do widzenia wieczorem, panie Raymond....

∗             ∗

W roku 1839, brzegi kanału Saint Martin nie podobne były do dzisiejszych.
Nie tylko sam kanał nie był pokryty w całej swojej rozciągłości sklepieniem, na którem staraniem municypalności paryskiej, potworzono liczne gaje roślin i trawniki kwiatów, ale w owej epoce było tu jeszcze mnóstwo szkaradnych domów albo raczej bud starych, zapadłych, na których miejscu stanęły olbrzymio zachwycające gmachy.
Piotr Landry włożywszy bluzę wybieloną i dobrze już zużytą na wierzch swego ubrania, udał się w tę stronę, tu bowiem mieszkał. Przyszedłszy do jednego z tych domów popchnął drzwi, przeszedł ruszające się schody, ciemne nawet w samo południe, i stanąwszy na piątem to jest na najwyższem piętrze domu, wyjął klucz z kieszeni otworzył pokój bardzo nędzny, lecz przedstawiający niejako typ mieszkania biednego robotnika. Opis jego będzie bardzo krótki.
Wyobraźcie sobie maleńką ciupkę czworokątną z sufitem pochyłym jak dach domu, i oświetloną bardzo źle z góry małem okienkiem otwierającem się jak wieko tabakierki.
Ściany nie były pewno bielone od jakich dwudziestu lat, i nosiły na sobie ślady wszystkich poprzednich lokatorów.
Umeblowanie składało się z jednego łóżka, które zasługiwało więcej na nazwę tapczanu, z jednej szafy z prostego białego drzewa, kulawego stołu, dwóch słomą wyplatanych krzeseł i próżnej kołyski.
Kołyska stojąca na pewnego rodzaju podniesieniu zręcznie zbudowanem, wydawała się być jedynym przedmiotem starań i pamięci. W tej ciupie gdzie wszystko było odrażająco brudne, firanki kołyski tej były nieposzlakowanej białości, na wałku je podtrzymującym wisiał wianek sztucznych kwiatów tak dobrze zrobionych, że można je było wziąć za prawdziwe...
To jeszcze nie wszystko, — jeden przedmiot — zresztą zwykle pomiędzy ludem pobożnie przechowywany, i tu wisiał na ścianie. Był to pod szklannem przykryciem bukiet kwiatów pomarańczowych w jakie stroją się nowożeńcy z klasy gminnej. Bukiet, ten przysłonięty był długim czarnym woalem z przejrzystej gazy. Na pamiątkę taką niepodobna było spojrzeć bez mimowolneego wzruszenia.
Piotr Landry zamknąwszy drzwi za sobą, ukląkł przed tem pudłem szklannem do którego podniósł ręce złożone i zdawał się modlić cicho i gorąco.
Wargi mu drżały, oczy napełniały się łzami, które spływały mu po policzkach jedna po drugiej, a jemu nawet na myśl nie przychodziło ocierać je.
Po kilku minutach podniósł się, otworzył szafę, wyjął ubranie nieco starego kroju, ale z cienkiego sukna i nieposzlakowanej czystości. Ogoliwszy starannie siwawą brodę, i ubrawszy się, pozyskał bardzo dobrą minę i swobodniej nosił tużurek niż inni robotnicy wyświątecznieni. Twarz jego zachowała zwykły wyraz głębokiego smutku.
Zegar sąsiedniej fabryki wybił godzinę trzecią.
— Pójdę zobaczyć Dyzię — wyszeptał Piotr Landry. — Nie pozostanę z nią długo, a przyśpieszywszy kroku, zdążę na Bercy na godzinę oznaczoną... — Równocześnie — dodał zapłacę wdowie Giraud za miesiąc bieżący...
Otworzył napowrót szafę, wyjął pięć sztuk pięciofrankowych, włożył w kieszonkę od kamizelki a opuściwszy swoję izdebkę i dom, przeszedł kanał mostem, który jest przedłużeniem przedmieścia du Temple, i udał się na górę ku przedmieściu Belle-ville po stromej pochyłości ulic w tej części Paryża.
Na przeciwnym końcu tej ulicy, znajdował się domek robiący wrażenie chatki wiejskiej.
Ogródek obszaru stupiędziesięciu do dwustu metrów, odgradzał ją od drogi publicznej, a ogródek ten zamiast muru, za parkan służyć mogącego, miał prosty iglasty płot, tak gęsty i tak dobrze najeżony igłami, że przejście przezeń lub uszkodzenie go byłoby niebezpiecznem.
Po za domem rozciągało się podwórze zabudowane, z którego tu dochodziło uszu przechodniów ryczenie krów i beczenie kóz.
Długie klatki z tarcic, oplecione drutem zardzewiałym, dozwalały widzieć mnóstwo pięknych białych i popielatych królików, chrupiących liście kapusty. Dwa lub trzy tuziny kur i kilka wspaniałych kogutów, gdakały i szukały ziarn na gnojowisku.
Całość ta była wydzierżawioną wdowie Giraud, bardzo zacnej kobiecie, utrzymującej się od pewnego czasu tylko z mleczarstwa. Nie miała ona jednakże wielkich zysków, zapewne dlatego, iż była za sumienną i nie chrzciła w domu mleka krów swoich i kóz, zanim je wysłała na rynki Paryża.
Piotr Landry podniósł rygiel i otworzył pierwsze drzwi; przeszedł ogród i wszedł do domu.
Wdowa Giraud, kobieta pięćdziesięcioletnia, niska, krepa, źle zakonserwowana, ale bardzo przyzwoicie i czysto ubrana, siedziała i przez okulary z trudnością wielką dodawała rzędy cyfr, w ogromnej książce przed nią na stole leżącej.
Mała dziewczynka około czterech lat, trochę wątła, ale niezwykle ładna, bawiła się około stołu lalką wartości dwudziestu pięciu sous.
Gdy cieśla wszedł, wdowa podniosła głowę.
— A, to wy Piotrze Landry — rzekła zdejmując okulary i kładąc pióro w kałamarz. — Co to za akuratność... Ale jak to, przecież to dziś nie niedziela? jakim wypadkiem?... czy na wesele idziecie?...
Mała dziewczynka nie pozostawiwszy nowo przybyłemu czasu na odpowiedź, przybiegła do niego jak mogła najprędzej, rzuciła mu się na szyję, wołając głosem drżącym z radości:
— Ojczulek!... ojczulek!.. co za szczęście!...
Piotr Landry mocno wzruszony z oczami pełnemi słodkich, ale zarazem i smutnych łez, przytulił dziecię do piersi a całując je długo, szeptał w tych pocałunkach:
— Tak moje dziecię, tak moja Dyziu kochana, to twój ojciec, który cię więcej kocha niż własne życie... — sto razy więcej!... sto razy więcej!...
Po kilku chwilach tych gorących uścisków, cieśla postawił małą na ziemi i rzekł do wdowy:
— Pytasz mi się pani czy idę na wesele... w istocie nie bardzoś się pani pomyliła... Dziś rano ukończyliśmy robotę ciesielską nowego domu, a przedsiębiorca z tej okazyi wydaje nam obiad na Bercy.
— Aha! rozumiem... Do dlatego wdziałeś pan odświętny tużurek i tę rurę włożywszy na głowę przyszedłeś odwiedzić Dyzię...
— Najzupełniejsza prawda moja dobra pani Giraud!
Cała rzecz w dwóch słowach... Nie pytam się jak się ma moja mała...
— I dobrze robisz!... — przerwała wdowa; — patrz pan tylko jak świetnie wygląda!
— A! co prawda to prawda, ma takie kolory śliczne różowe jak anioł malowany, to moje kochanie — wykrzyknął Piotr Landry całując znowu swoją córeczkę — żeby ją sam Pan Bóg ujrzał toby się do niej uśmiechnął... — po chwili dodał — oto dwadzieścia pięć franków za miesiąc bieżący, moja dobra pani Giraud...
— Dobrze... dobrze... połóż pan pieniądze tam na stoliku... Wiem ja wiem, że pan Landry jest punktualny!...
— I nie myśl pani — dodał cieśla, — że ja się uważam z wami na kwita jak wam za miesiąc zapłacę te marne pieniądze!... o nie!... ani tak głupi ani tak niewdzięczny jestem!... sto talarów miesięcznie a nawet i więcej za waszą miłość i starania podjęte około Dyzi... i to by jeszcze było za mało!...
Wdowa głęboko westchnęła.
— Tak, tak — rzekła — kocham tę małą, kocham ją tak serdecznie jakbym tylko córkę moją kochać mogła, gdybym ją miała... i czuję ile cierpieć będę, ile łez z moich oczów popłynie, gdy mi przyjdzie z nią się rozstać!...
— Rozstać się!... — powtórzył Piotr Landry ze zdziwieniem.
— Niestety! tak... i to może wkrótce...
— Ale dlaczegóżby tak być miało moja dobra pani Giraud?...
— Ah... dlaczego?... — I wdowa znów westchnęła — Pani mi obiecała — kończył dalej cieśla — trzymać do tej pory Dyzię aż ja ją będę mógł wziąć do siebie do prowadzenia gospodarstwa... a do tego jeszcze bardzo daleko! Nadejdzie to dopiero może za jakie lat dwadzieścia co najmniej... Czyś to pani już zapomniała o tej obietnicy moja dobra pani Giraud?...
— Tak, tak... ja doskonałą mam pamięć, i nigdy nie zapominam tego co komu raz obiecuję...
— A więc?
— Cóż chcecie panie Piotrze? — dodała wdowa — są wypadki w życiu, które często w niwecz obracają nasze dobre chęci!... zdarzają się nawet okropne, których nie można było przewidzieć a którym przeszkodzić niepodobna.... Wtedy człowiek nie jest panem swojej woli i robi nie to co chce ale to co musi!... wtedy mimowolnie niedotrzymuje się słowa...
Matka Giraud umilkła.
— Wysilam moją głupią głowę, aby panią zrozumieć — rzekł cieśla — ale wszystko co mi mówicie moja pani Giraud, to dla mnie tak jakby kto po hebrajsku to gadał...
— Słuchajcież — odpowiedziała dobra kobieta — ja wam panie Piotrze opowiem rzecz całą w krótkich słowach; boję się że za tydzień to już dla nikogo nie będzie tajemnicą... Wiecie panie Landry, że nigdy nikomu nic złego nie zrobiłam...
— Nigdy!... przenigdy!... — wyrzekł ojciec Dyzi — jesteś pani najlepszą i najszlachetniejszą kobietą na ziemi, i o tem wie każdy dobrze....
— A więc! taką jaką mnie widzisz, możesz mnie od dziś za tydzeń zobaczyć bez dachu, bez kawałka chleba, zmuszoną wyciągać rękę i żebrać litości publicznej jeżeli nie znajdzie się kto, coby mnie przyjął do siebie i dał miejsce gospodyni....
— Panią, moja dobra pani Giraud!... panią!... osobę tak gospodarną! tak zamożną!?
— Dziwi was to bardzo, nieprawdaż?
— Mało powiedzieć dziwi! Uszom swoim wierzyć nie mogę!
— A jednakże jest to prawda, smutna prawda.
— Ale jakimże to sposobem się stanie?
— Ha! widzicie... miałam różne niepowodzenia. Ludzie mieli do mnie zaufanie, bo wiedzieli, że jestem kobietą uczciwą... dawano mi na kredyt bydło i paszę... wystawiałam weksle i płaciłam je regularnie, chociaż ciężka to rzecz być mleczarką w Belle-ville, szczególniej jeżeli się rzemiosło prowadzi uczciwie... Trzy krowy mi zdechły w przeciągu dwóch tygodni... a były jeszcze nie zapłacone!... Dziewięćset franków! to dla mnie ogromna suma! Zajęto mi rzeczy... Skoro się o tem dowiedział kupiec dostarczający mi paszę, przyszedł upomnieć się o całkowitą należność... Trudno, był w swojem prawie!... nic mu dać nie mogłam... komornicy zrobili swoje... nastąpiły koszta sądowe i to co po nich zwykle bywa... Napisałam do jednego z moich starych krewnych tam w moje strony, prosiłam go o pożyczenie czterech tysięcy... Jest to kawaler i ma majątek... Ciekawam odpowiedzi, która może nadejdzie jutro... Jeżeli przyśle pieniądze wyjdę z interesów, jeżeli odmówi jestem zgubiona, a może nawet jak im się podoba zamkną mnie w więzieniu za długi... sprzedadzą wszystko w imię sprawiedliwości, a ja zostanę bez żadnych środków do życia, jak to wam już mówiłem przed chwilą... Widzicie dobrze panie Piotrze, że w tych okolicznościach, będę zmuszoną oddać ci naszą ukochaną małą Dyzię!,.. Rozumiecie?... prawda?...Co?...
Cieśla rozumiał aż nadto dobrze....
Milczał ale oczy wilgotne i malująca się na twarzy rozpacz mówiły wymownie za niego.
— Ah! moja dobra pani Giraud — wykrzyknął nakoniec — Bóg mi świadkiem, że gdyby mi przyszło dać kwartę krwi własnej na wyprowadzenie cię z kłopotów, nie namyślałbym się ani minuty!...
— Wierzę wam, wierzę, poczciwy panie Piotrze! — odpowiedziała wdowa z melancholicznym uśmiechem — wyście zacny człowiek, ale co tam dużo gadać, krwi waszej dobrze tam gdzie jest, choćbyście jej i garniec oddali w niczemby to nie zmieniło postaci rzeczy...
— Postaram się przyjść jutro chociaż późno po skończonej robocie, dowiedzieć się czy pani dostała odpowiedź od kuzyna i czy ten przystaje na jej prośbę...
— Dobrze, dobrze, przyjdźcie i owszem... opowiem wam koniec, kiedy już znacie początek... Uściskacie przytem waszą córeczkę... Ale prawdę powiedziawszy nie liczę ja wiele na tego mojego krewnego, i wam radzę toż samo, od dziś zacznijcie myśleć co począć z Dyzią, jeżeli ja jej dłużej zatrzymać nie będę mogła...
Cała godzina na tej gawędce upłynęła; nie pozostawało cieśli więcej czasu jak tylko tyle, aby mógł przybyć na Bercy i nie dać czekać na siebie.
Po raz ostatni przytulii do piersi swóją dziecinę, uścisnął rękę matki Giraud i oddalił się z sercem ściśnionem, z nieopisanym niepokojem pytając samego siebie, gdzie znajdzie dla swojej córeczki schronienie pewne i serdeczne, jeżeli poczciwa wdowa Giraud nie znajdzie ratunku, jak to niestety jest prawdopodobne, na nieszczęście jakie na nią spada.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.