Tajemnica Tytana/Część druga/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.
Wieczór Lucyny.

Podczas kilku sekund, Jakób Lambert, dla którego od tej chwili zatrzymamy to miano — oniemiał i stał nieporuszony, jakby skamieniały z przerażenia...
Po raz drugi od dzisiejszego rana, wszystko się zapadało w około niego!... jakieś tchnienie burzące unicestwiało jego plany tak znakomicie dotąd prowadzone...
Nagłe pojawienie się, albo raczej zmartwychwstanie „Strączka”, chłopca okrętowego, zadało mu pierwszy cios, a teraz, gdy już powziął i wykonał to straszne postanowienie, i gdy już sądził się uwolnionym raz na zawsze od jedynej ludzkiej istoty, która go mogła zgubić, oto nowe niebezpieczeństwo zjawiło się niespodzianie!... Zbrodnia tak ohydnie spełniona miała świadka, a tym świadkiem była jego własna córka, albo przynajmniej ta, która wobec świata całego to miano nosiła!...
Stanowczo, fatalność jakaś zawzięła się, aby go zniszczyć, zgubić, aby go zmusić do przegrania, w tej strasznej grze z losem...
Co robić?... jakie powziąść postanowienie!?...
Czyż trzeba będzie, dla zapewnienia sobie spokoju, i bezpieczeństwa, i Lucynę unicestwić, jak to już zrobił z Maugironem?...
Ta okrutna myśl przebiegła przez głowę Jakóba Lambert, ale, musiemy to przyznać, odepchnął ją ze zgrozą, ze strachem, ze wstrętem...
Człowiek ten, chociaż tyle już spełnił niegodziwości, nie miał jednak przy tem wszystkiem serca tygrysiego. Myśl zabicia młodej dziewczyny oburzyła go, i po krótkiem wahaniu, któreśmy już wyżej zaznaczyli, pobiegł ratować Lucynę.
Przed opowiedzeniem naszym czytelnikom, sceny jaka nastąpiła, musiemy im wyjaśnić przyczynę obecności panny Verdier na Tytanie, o tak późnej godzinie, i w chwili gdy Jakób Lambert mógł wszystkiego innego prędzej się spodziewać niż ujrzenia jej przed sobą...
Ex-kapitan Atalanty, jak powiedzieliśmy, zamknął się w swoim pokoju, po długiej rozmowie z Piotrem Landry; rozmowie, której już znamy szczegóły i zakończenie zgodne z życzeniami i nadziejami prawdziwego ojca Lucyny.
Podmajstrzy pospieszył pójść do młodej dziewczyny, aby jej przynieść szczęśliwą wiadomość o nadspodziewanie łaskawem usposobieniu pana Verdier i okazaniu przezeń skłonności do pobłażania i przebaczenia.
Lucyna, bardzo cierpiąca wskutek strasznych wzruszeń, których tyle doznała przed godziną, została w istocie pocieszoną i ożywioną tą wiadomością, ale uczuła bardzo naturalną potrzebę usłyszeć potwierdzenia tych słów przebaczenia z własnych ust tego, którego nazywała swoim ojcem...
Zawód jej był bardzo wielki gdy w godzinie obiadowej dowiedziała się, że pan Verdier wyszedł, wydając rozporządzenie, aby go nie czekano z objadem, bo może wróci bardzo późno... Jakób Lambert, był niezdolnym do ukrycia gorączkowego wzruszenia i nie był wstanie nakazać spokoju swej twarzy, wołał więc tego dnia wcale nie być przy stole, w gronie familijnem w obecności Lucyny... Młoda dziewczyna prosiła Piotra Landry o uwiadomienie jej zaraz jak tylko pan Verdier wróci do mieszkania, a podmajstrzy obiecał zastosować się do jej polecenia. O dziesiątej i pół stary robotnik zapukał rzeczywiście do drzwi Lucyny.
— A. cóż? — spytała.
— A. cóżby! panno Lucyno, oto to, że pryncypał przyszedł...
— Dziękuję, mój dobry Piotrze... idę zaraz do niego...
— To się na nic nie zda proszę pani...
— A to dla czegóż?... czy nie jest w swoim pokoju?...
— Nie, pani... Pan Verdier nie przeszedł nawet progu domu... tylko tyle czasu był obecny w zakładzie, ile potrzeba, aby wziąść odemnie latarnię i wyjść z nią znowu!
— O tej godzinie!... — zawołała Lucyna — gdzie by mógł iść?...
— Pan Verdier uprzedził mnie, że spędzi noc w swojej kajucie, na pokładzie Tytana...
— Na pokładzie Tytana!... — wykrzyknęła młoda dziewczyna — czy ci się to nie wydaje bardzo dziwnem Piotrze?...
— Ja nie myślę aby się temu trzeba tak bardzo dziwić, pani... trafiało się to już nie raz panu Verdier, po powrocie z jego dalekich podróży...
— Jakże wyglądał mój ojciec gdy wyszedł?...
— Był prawdę powiedziawszy niebardzo spokojny wyraz jego twarzy... ale to się rozumie... Nikt nie traci siedemdziesięciu tysięcy franków, tak w jednej chwili z zupełnym spokojem, bez wtrząśnienia i pewnego ucisku moralnego!... Zresztą pan Verdier mówił do mnie głosem bardzo łagodnym i pytał mnie się o panią...
Ten ostatni szczegół istniał tylko w wyobraźni podmajstrzego. Szlachetny człowiek chciał wrócić spokój Lucynie i brał się do tego jak umiał.
— Dziękuję, mój dobry Piotrze — odpowiedziała mu serdecznie młoda dziewczyna — będę spała spokojnie, jutro zobaczę ojca...
— To dobrze, pani... będzie na to czas jutro rano odrzekł żywo Piotr Landry — bądź pani tego zupełnie pewną, że znajdziesz pana Verdier tak dobrym i tak czułym dla ciebie jakiem jeszcze nigdy nie był!... Nie poznasz go pani — życzę pani dobrej nocy, droga panno Lucyno, a ja pójdę tymczasem odbyć patrol po zakładzie.
Podmajstrzy wyszedł.
Lucyna, złamana znużeniem rozebrała się, rzuciła na łóżko, spróbowała we śnie znaleść spoczynek fizyczny i moralny, którego tak bardzo potrzebowała... Ale niepodobna jej było zasnąć... jakiś nie dający się zwalczyć niepokój opanował ją... — Wzburzone jej nerwy nie pozwalały jej zamknąć oka i uspokoić się ani na chwilę....
Po jedenastej, niepokój powiększył się bez żadnego powodu i stał się prawdziwą męczarnią.
— Muszę koniecznie widzieć ojca tej nocy... — powiedziała sobie młoda dziewczyna — muszę koniecznie, niech mi potwierdzi słowa Piotra Landry... potrzeba od niego samego zapewnienia, że panu de Villers nie grozi żadne niebezpieczeństwo i że mu będzie udzielony czas do oczyszczenia się z zarzutów. Jak tylko powzięła stanowczą myśl wyjaśnienia swych wątpliwości natychmiast odzyskała spokój relatywny.
Lucyna spiesznie wstała z łóżka, okryła się na prędce płaszczykiem i zbliżyła do okna.
Z tego okna wzrok przechodząc po nad murem otaczającym, sięgał aż do portu, obejmował szeroko rzekę a wśród niej pokład i część ciemnego pomostu „Tytana“.
Lucyna bez trudności rozpoznawała dosyć żywe światło, błyszczące przez szybki małego okienka owalnego w bocznej ścianie statku wykrajanego. To światełko dało jej pewność, że ojciec jej nie śpi jeszcze, i że zatem nic nie będzie łatwiejszego jak pójść i rozmówić się z nim. Otworzyła ostrożnie drzwi swojego pokoju, aby nie przerwać błogiego snu pani Blanchet, która spała w sąsiednim gabinecie, a której chrapanie donośne i rozlegające się, grzmiało jak gdyby dudnienie organów.
Zeszła ze schodów pocichutku na palcach bez światła; zakręciła klucz w zamku drzwi zewnętrznych domu, znalazła się na najwyższym schodku ganku... Bojaźliwie zstąpiła ze schodków i puściła się środkiem dziedzińca ku bramie. Już przebiegła prawie do połowy drogę oddzielającą główny gmach od bramy zakładu, gdy wtem usłyszała odgłos ciężkich kroków ku niej się zbliżających... Chciała się wrócić i ukryć ale czasu jej zbrakło. Ten kto sobie tego nocnego spaceru pozwalał wyszedł z za węgła oficyny... W jednej chwili promienie światła dużej latarni, którą niósł w ręku objęły młodą dziewczynę, i jednocześnie głos dobrze znany krzyknął:
— Kto idzie?.. Stój!... bo strzelam!... — Charakterystyczny szczęk odwodzonego kurka fuzyi, którą człowiek ów był uzbrojony towarzyszył tym słowom.
— Nie strzelaj, Piotrze!... — odpowiedziała żywo Lucyna — nie strzelaj!?.. to ja!...
Podmajstrzy, z osłupieniem, które łatwiej zrozumieć niż opisać, podbiegł ku niej.
— Jakto, panno Lucyno, to naprawdę pani!... — wymówił głosem drżącym a ździwiona twarz jego tak zabawny posiadała wyraz, że młoda dziewczyna pomimo tak groźnej sytuacyi w danej chwili nie mogła się wstrzymać od śmiechu.
— No tak!... tak!... mój dobry Piotrze — odpowiedziała — to ja... w mojej własnej osobie!...
— Doprawdy pani, nie wiem czy śnię, czy na jawie panią widzę!...
— O! nie jestem żadnem zjawiskiem, ani żadną marą!... nie śni ci się wcale...
— Gdy pomyślę, że mógłbym był, w przypuszczeniu że to złodziej co nas okradł nocy ubiegłej, wystrzelić i zabić panią panno Lucyno!... dreszcze mnie przechodzą śmiertelne... włosy mi się na głowie jeżą!... Na szczęście, żeś pani się odezwała natychmiast, bo inaczej mógłbym był przypuszczać najrozmaitsze dziwy a na myśl by mi nigdy nie przyszło, że to pani idzie!...
Podmajstrzy dodał po chwili namysłu:
— Ale ja myślę... gdzież to pani tak szła sobie sama W nocy?...
— Zmierzam sama, tam gdzie mnie ty Piotrze odprowadzisz... skorośmy się spotkali szczęśliwie.
— Czy bardzo daleko ztąd?!..
— Dwa kroki...
— Czy można wiedzieć jak się to miejsce nazywa?...
— O! i owszem... dlaczegóżby nie.., Idę na „Tytana.“
— Jakto! — wykrzyknął Piotr — pani idzie na Tytana!...
— No tak...
— I po cóż to, mój dobry Boże, jeśli wolno spytać?
— Chcę widzieć ojca...
— Ojca, o wpół do dwunastej w nocy!... północ niedługo!...
— Cóż mnie obchodzi godzina?...
— Zbudzisz pani pryncypała z pierwszego snu!... Najpewniej śpi sobie teraz smacznie!...
— Mój ojciec nie śpi jeszcze, jestem tego pewna...
Skądże to pani wie?...
— Z okna mojego pokoju, widziałam światło w jego kajucie... wreszcie w razie potrzeby obudzę go...
— Ależ, panno Lucyno, to panią tak napadło jak ból zęba, ta myśl widzenia pryncypała?... Gdym był przed godziną zawiadomić panią, że powrócił do domu i poszedł na statek, nie wyglądałaś pani wcale na to, abyś miała taką gwałtowną ochotę, widzieć się z nim jeszcze dziś wieczór koniecznie...
— Bo istotnie nie myślałam wcale...
— Zaszło więc coś nowego od tej chwili? Lucyna wstrząsnęła głową...
— Nic nie zaszło — odpowiedziała.
— Ale — kończyła młoda panienka — muszę koniecznie widzieć ojca tej nocy!... Muszę, dla uspokojenia się... a ty przecież, mój dobry Piotrze, nie wzbronisz mi tego, bo byś mnie uczynił najnieszczęśliwszą na świecie!...
— Ja!... droga panienko!... ciebie nieszczęśliwą uczynić!... Ja?... — zawołał podmajstrzy — Ja.. wielki Boże!... Ależ żeby ci pani oszczędzić jaknajdrobniejszego zmartwienia, jaknajmniejszej nieprzyjemności... ja, Piotr, dałbym się porąbać na drobne kawałeczki!...
— Mam nadzieję, że mi nigdy nie będziesz potrzebował dawać takiego dowodu przywiązania! — rzekła Lucyna z serdecznym uśmiechem. Zostań lepiej w jednej sztuce, nie porąbanym, mój dobry Piotrze, a jako dowód przywiązania... otwórz mi bramę!...
— Już idę... a podczas kiedy pani będziesz na statku, ja będę stróżował nad portem...
Piotr Landry pobiegłszy naprzód, pospieszył zrobić to o co go prosiła Lucyna.
— Zatrzymaj się pani trochę — rzekł potem — zdaje mi się, że słyszę kroki kilku osób... Pójdę zobaczyć co to jest... pani się nie pokazuj wcale...
Poczciwy podmajstrzy wyszedł za bramę, ale zaledwie zrobił kilka kroków, znalazł się otoczonym przez patrol piechoty w towarzystwie inspektora policyi i dwóch czy trzech policyantów.
Piotr Landry trzymał w jednej ręce latarnię, w drugiej fuzyę; miał minę przerażoną. Zdawał się podejrzanym.
— Co tu robisz? — spytał go inspektor — i na co ta broń?
— Obchodzę w około zakład, z powodu złodziei — odpowiedział stary robotnik — i przyszedłem aż nad port, bo mamy tu statek, który nie jest jeszcze wyładowany... Strzegę go równocześnie...
— Któż więc jesteś? — zapytał inspektor.
— Jestem podmajstrzy pana Achilesa Verdier...
— On mówi prawdę... — odezwał się jeden z policyantów — to jest Piotr... poznaję go teraz...
— No to dobrze!... Idźmy dalej!... Przyjemnej warty ci życzymy Piotrze!...
I patrol się oddalił.
Piotr zbliżył się do furtki.
— Już teraz port jest pusty zupełnie, panienko — rzekł — ani psa, ani kota; ani na prawo, ani na lewo. Może pani przejść...
Młoda panienka przeszła prędko przestrzeń, dzielącą mur, otaczający dokoła zakład jej ojca, od bulwaru Sekwanny.
Przeszła przez kładkę, przebiegła ciasną ścieżkę, pomiędzy stosami desek ułożonemi na pokładzie i nakoniec zeszła po schodach, które prowadziły do kajuty „Tytana”.
Tymczasem Piotr Landry przechadzał się wolno wzdłuż portu, jak żołnierz na warcie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.