Tajemnica Tytana/Część druga/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Groźba.

Bez uniżania się!... bez pokory!... — wykrzyknął Piotr — podnieś się pan, panie Andrzeju!... klęka się tylko przed Bogiem!... Wreszcie — dodał wpatrując się w Maugirona wzrokiem pełnym strasznej wzgardy — tracisz pan darmo słowa i prośby!.. Już dosyć długo słucham pana i krew mi z gniewu do mózgu uderza!.. Ten człowiek nie ma serca!... pan go uważasz za swojego przyjaciela nieprawdaż?...
— Zdawało mi się, że nim jest — szepnął Andrzej.
— Ale już teraz wierzysz że tak nie jest!?... No tem lepiej!... sto razy lepiej!... — odpowiedział podmajstrzy,. — Gdyby dla uratowania ci życia panie Andrzeju, trzeba było poświęcić kwadrans swego życia albo dać jednego talara ze swoich pieniędzy, pan Maugiron nie dałby ani jednego ani drugiego!... Może kłamię, powiedz pan sam, panie Maugiron!... powiedz pan sam!... jeśli masz na to dosyć zdolności!...
— Zaiste — odpowiedział elegancki młody człowiek, z szyderczym uśmiechem — zakrawa to na żart zbyt donośny. Gdyby się przyszło zrujnować dla przyjemności każdego kassyera. któremu zrabowano kassę?... to doprawdy role dobroczyńcy byłyby niemożliwe, a tytuł za drogi!... Największy majątek nie wystarczyłby na to!...
— Panie Andrzeju — kończył Piotr — ja pana uprzedzałem, nie chciałeś mi pan wierzyć; moje przeczucia nie myliły mnie jednakże, co pan pewnie dziś sam widzisz dobrze!... Ja nigdy nie ufałem temu panu, nigdy!... O, ja mam węch jak pies gończy z tą tylko różnicą, że pies węszy zwierzynę, a ja wietrzę łajdaków!... ten jest łotr ostatniego gatunku, ciągle to panu mówiłem i powtarzam!... Ten interes, który miał z naszym domem zawrzeć, a którego nigdy nie kończył, to kłamstwo!... a wielka protekcya, którą panu ofiarował... kłamstwo!... to miejsce, którego kazał się spodziewać... kłamstwo!... Wyciągnął pana w nocy po za dom, to pewno miał w tem cel, chciał pana skompromitować... pana zgubić... sprawić aby pana oddalono, aby mieć wolne pole, i sięgnąć śmiałą ręką po majątek panny Lucyny Verdier!... Ach! ja odgadywałem dobrze jego plany... wczoraj chciałem go wypędzić!... wdano się między nas!... zmuszono mnie do przeproszenia go!... powinienem był posunąć się do ostateczności, pomimo wszystkiego i pomimo wszystkich! Miał nóż w swojej lasce byłby mnie zabił! mniejsza o to? zamknąłby sobie drzwi zakładu zabijając mnie... Mogłem dać życie bez żalu za taki rezultat!...
To co poprzedza nie było powiedziane jednym ciągiem tak jak to napisaliśmy.
Andrzej próbował, uspokoić podmajstrzego, i powstrzymać potok słów obelżywych ale na próżno.
Piotr nawet nie zdawał się spostrzegać zamiarów i błagań młodego człowieka. Głos jego z początku przygłuszony, podnosił się po trochu, a w końcu mówił już głosem tak donośnym, że robotnicy, zbiegając się jeden po drugim z najdalszych części zakładu, zbliżali się powoli i formowali koło, które się z każdą chwilą bardziej zacieśniało.
Podmajstrzy kończył.
— Nigdy jednak nie jest za późno naprawić złe; to co miałem zrobić wczoraj, zrobię dziś... Jestem tu niczem, wiem o tem, ale jestem uczciwym człowiekiem, mam prawo działać jak uczciwy człowiek i działam!... Ja pana wypędzam panie Maugiron... czy słyszysz pan, i zabraniam ci przekroczyć kiedykolwiek próg tego domu!...
Maugiron, z głową podniesioną, z rękoma skrzyżowanemi na piersi, słuchał tych słów z miną najspokojniejszą. Jego wzrok utkwiony był w podmajstrzym z wyrazem jaki miewa żmija przed ugryzieniem; uśmiech sardoniczny wykrzywił jego usta.
— Wszystko to jest bardzo pięknie — rzekł tonem drwiącym — i powinienem się poddać pokornie potężnej woli pana Piotra!... Gdybym jednak tego nie zrobił?... gdybym się uparł zostać tu, mimo jego stanowczych rozkazów?... cóżby się wtedy stało?...
— To czegobyś nie zrobił z dobrej woli, zrobiłbyś pod przymusom!... — odpowiedział groźnie podmajstrzy...
— Wytłumacz się jaśniej zacny człowieku!...
— Umiałbym zmusić pana do pokazania nam podeszew od swoich, butów...
— Ty!...
— Tak, ja!... do pioruna!...
— W jaki sposób, jeżeli łaska?...
— Biorąc pana za kołnierz od ubrania, ciągnąc tak aż na ulicę i zamykając drzwi za tobą!... Sprowadziłeś nieszczęście do tego domu... wyjdzie ono może razem z tobą!...
— Mówiłeś zdaje się, iżbyś użył gwałtu względem mnie!... — odpowiedział Maugiron z nieporuszoną zimną krwią.
— Mówiłem tak, do wszystkich diabłów... i zrobię jak powiedziałem!...
— A jeżeli się oprę?...
— Jeżeli się będziesz opierał, tem gorzej dla ciebie, moje ręce są jak kleszcze stalowe!... Zadusiłbym cię bez wyrzutów, i każdy przyzna że twoja w tem własna wina!...
— Spróbuj trochę, jeżeli masz ochotę!.. byłbym ciekawy jak się do tego bierzesz!...
Podmajstrzy syknął strasznym gniewem... Wszystka krew uderzyła mu do głowy i żyły mocno nabrzmiały w skroniach... Już miał się rzucić na swego przeciwnika... Już pan Andrzej de Villers, przerażony i zrozpaczony, przygotowywał się chwycić go za ramiona, aby uniemożliwić jego ruchy... Gdy w tem okazało się że to wszystko nie było potrzebne.
Maugiron wyciągnął rękę ku staremu robotnikowi, i rzekł tonem rozkazującym:
— Nie zbliżaj się do mnie!... Piotrze Landry!...
Wrażenie tych prostych i jakby magicznych słów było gwałtowne. Można by powiedzieć, że podmajstrzy słysząc te słowa został rażony w piersi całym prądem silnej bateryi elektrycznej. Z purpurowego jakim był, stał się w jednej sekundzie bladym jak śmierć, cofnął się krokiem w tył i zachwiał tak, że Andrzej podbiegł szybko aby go podtrzymać.
— Jesteś otoczony zacnymi ludźmi, uczciwemi robotnikami, którzyby się byli rzucili między ciebie i mnie, i którzy zapewne nie byliby pozwolili mnie zamordować! — kończył Maugiron — ale przywykłeś już do mordu i gwałtowności, a to ci nieszczęście przynosi!... Zabiłeś już jednego człowieka, nie zapominaj o tem... drugi winien tylko życie szybkości z jaką go wyrwano z twoich rąk!... Sądy kryminalne znają cię dobrze... Połowę życia przebyłeś w więzieniu!... Pod dozorem policyi pozostawałeś długie czasy!... Strzeż się Piotrze Landry!... strzeż się!... Jak ci się to jeszcze raz zdarzy, pójdziesz na galery, po galerach pozostaje rusztowanie!...
Maugiron umilkł i powiódł wzrokiem wokoło siebie.
To cośmy widzieli w wielkim salonie pod „kasztanami w Bercy” powtórzyło się tu w tej chwili.
Głuchy szmer przebiegł w szeregach robotników zebranych około aktorów tej sceny, i większa ich część instynktownie, usunęła się od człowieka, który został im wskazany jako zbójca, jako recydywista.
— Nie wierzcie w to coście usłyszeli!... — wykrzyknął Andrzej z całą gwałtownością pierwszego szlachetnego uniesienia — nie obwiniam wcale pana Maugiron o kłamstwo, ale on się myli albo jest przez kogoś w błąd wprowadzony, to widoczne!... Piotr jest niezdolny do popełnienia zbrodni, zaręczam wam!... Odpowiadam za niego, moi przyjaciele... odpowiadam za niego jak za samego siebie!...
Wiemy już, że podmajstrzy, chociaż był przedstawicielem surowej karności, używał jednak w zakładzie tak wielkiego szacunku, wielce podobnego do popularności, z drugiej strony zaś, łagodność i uprzejmość młodego kassyera jednała mu żywe sympatye.
Jego głos podniesiony w obronie Piotra, wywołał natychmiastową reakcyę; oskarżenie wydało się potwornem; robotnicy zbliżyli się i jeden z nich wykrzykując, zwrócił się do Maugirona:
— To tak nie idzie, mój śliczny panie; opowiedziałeś nam pan jakieś cudowne rzeczy, ale ta historya może być prostym wymysłem bujnej wyobraźni, ufryzowanej pańskiej głowy, a my nie jesteśmy wcale obowiązani wierzyć panu na słowo!...
Łatwo oskarżać ludzi, ale oskarżać ich fałszywie, to nikczemne!... Przekonaj nas pan, że oskarżając starego robotnika, powiedziałeś prawdę, jeżeli nie, to my ci sprawiemy taką kąpiel w Sekwanie, na jaką zasłużyłeś.
Maugiron miał na ustach ten sam uśmiech szyderczy, który wydawał się zwykłym, ich wyrazem.
— Chcecie dowodów? — zapytał.
— Tak, chcemy — odpowiedział robotnik, który przed chwilą tak ostro przeciw niemu wystąpił.
— Nie będę potrzebował iść po nie daleko — odpowiedział Maugiron — spojrzyjcie tylko na człowieka, którego próbujecie bronić!... Jego postawa odpowiada za mnie... spytajcie go się... spytajcie, czy rzeczy wiście nazywa się Piotr Landry?... spytajcie czyja skłamałem i czym go spotwarzył?... Do niego się odwołuję, i naprzód przyjmuję za prawdę to co on wam powie...
Żaden głos nie podniósł się, ale wszystkich oczy, a nawet Andrzeja, pytająco się do podmajstrzego zwróciły.
Nieszczęśliwy Piotr wyglądał istotnie jak piorunem rażony. Zgnębiona jego postawa i wyraz rozpaczy na twarzy, rozdzierały serce.
Ożywił się i wstrząsnął gwałtownie, pod wpływem tych magnetycznych spojrzeń, które zdawały się chcieć przetrząsnąć jego sumienie, i zajrzeć aż do głębi duszy. Podniósł głowę. Jakiś nieokreślony wyraz malował się na jego twarzy. Była to mieszanina silnego postanowienia, rozpaczy i zuchwałości.
— A więc; tak! — krzyknął głosem ochrypłym i zmienionym — tak, ja jestem Piotr Landry: jestem zbójca, jestem skazaniec... spłaciłem mój dług sprawiedliwości ludzkiej, a może i Boskiej!... Właściciel tego domu, pan Verdier, znał moją przeszłość... nie miał mnie za nędznika, to pewna, ponieważ obdarzył mnie swojem zaufaniem i zachowywał moją tajemnicę. Od dwóch lat mieszkam w zakładzie, i wy wiecie sami czy się zachowywałem jak uczciwy człowiek i dobry robotnik... Dziś ten podły łotr spycha mnie napowrót na dno przepaści, z której sądziłem iż na zawsze wyszedłem!... Moje życie było tu... teraz ono skończyło się, bo wy oświadczycie zaraz wszyscy, że stały lokator więzienia, nie może być waszym towarzyszem i że trzeba wybrać pomiędzy wami a mną!... Wybór nie może być wątpliwy — to moja śmierć!... Ale zanim umrę, przysięgam, jak się nazywam Piotr Landry, tak prawdę mówię, że zemszczę się na tym człowieku!...
I podmajstrzy przechodząc między grupami robotników, którzy się usuwali aby go przepuścić, oddalił się spiesznie.
— Słyszeliście więc! — krzyknął Maugiron — biorę was za świadków, wszystkich, że mi groził zemstą!... Bezpieczeństwo moje wymaga tego... muszę iść do komisarza policyjnego, niech przyjmie moje zeznanie!... Dla Piotra Landry nie będzie to nowiną... może gdzie czatować na mnie na rogu ulicy i pchnąć mnie nożem!...
Nikt nie odpowiedział. Robotnicy się rozeszli rozmawiając z ożywieniem, a Andrzej rzekł zimno do Maugiriona:
— Nie wiem, czy się nie mylę panie, ale zdaje mi się, że pan popełnił zły czyn...
Maugiron wzruszył ramionami.
— Ach!... panu się tak zdaje, panie kassyerze?... zapytał.
— Tak panie...
— Każdy może mieć swoje zdanie, i nic dziwnego, że moje zdanie nie zgadza się z pańskiem... Więc podług pana powinienem się dać zamordować!?...
— Ależ panie, w to niebezpieczeństwo o którem mówisz, sam pewno nie wierzysz!...
— Przeciwnie... ja w nie wierzę. Piotr Landry byłby się rzucił na mnie, gdybym go w sam czas nie powstrzymał, zdzierając maskę...
— Są tu inne maski, panie, z pod których okazałyby się twarze niebezpieczniejsze niż twarz tego nieszczęśliwego, gdyby jaka śmiała ręka zuchwale podtrzymujące je, sznurki zerwała.
Maugiron spojrzał Andrzejowi prosto w oczy.
— Czy przypadkiem pańskie słowa nie mają intencyi dotykać osobistości, panie de Villers? — pytał.
— Może tego zamiaru nie miałem — odpowiedział żywo młody człowiek — ale jeżeli się panu podoba dopatrywać go, nie pozwolę sobie zadać mu kłamu...
Oczy Maugirona zapałały silnym blaskiem, ale światło to przygasło prawie w tejże chwili, a podający się za dyrektora towarzystwa kolonizacyi młodzieniec, zaczął się śmiać w sposób szyderczy.
— Kłótnia z panem — szeptał — to byłaby niedorzeczność... wreszcie umiem być pobłażliwym!... Masz pan nerwy rozdrażnione, kochany panie... To ta sprawa siedemdziesięciu tysięcy franków drażni pana!... Zresztą jest to bardzo naturalne, i współczuję z całego serca twemu małemu zmartwieniu!... Uspokój się pan, radź sobie jak możesz, przyjdź do siebie, a ponieważ moje towarzystwo zdaje ci się mało być przyjemnem, nie będę pana nudził więcej... Żegnam pana i idę ztąd zaraz do komisarza policyi...
— Do komisarza?... — powtórzył Andrzej.
— Naturalnie...
— Zanieść skargę przeciw Piotrowi Landry?...
— Ma się rozumieć!...
— O! panie Maugiron, nie zrobisz pan tego!...
— Dlaczogóżbym nie miał zrobić!?...
— Uczucie ludzkości wstrzyma pana...
— Nie zupełnie rozumiem co pan chcesz powiedzieć, przyznaję...
— Pomyśl pan o następstwach tej skargi!... Piotr Landry nie spełnił na osobie pana żadnego czynu.
— Chęci mu po temu nie brakowało!... Wreszcie groził mi... i to wystarcza, mam trzydziestu świadków... wszyscy wasi robotnicy zeznają co widzieli i co słyszeli...
— Niestety... skarga pańska aż nadto dobrze będzie przyjęta! położeniu tego nieszczęśliwego, takie zeznanie bezwątpienia zwróci przeciw niemu całą surowość prawa...
— Tu nie idzie o surowość, ale o zapobieżenie zbrodni!... Ten człowiek ma instynkta mordu i zdrady!... Prawo i policya winny mi opiekę skuteczną, i tej protekcyi wymagam... Nie mam wcale ochoty nosić stalowego gorsetu pod koszulą, jak nasi pradziadowie, ani też narazić się na pchnięcie nożem, pomiędzy piąte a szóste żebro!... O bezpieczeństwo osobiste mi idzie!...
— Jeżeli pana obawy są słuszne, pomówię z Piotrem Landry, przyrzekam panu...
— Bardzo dziękuję — odpowiedział Maugiron śmiejąc się — ale pozwól mi pan wierzyć, że skuteczniej wpłynie na tego szaleńca, rozmowa z komisarzem policyi, niż pańskie perswazye.
— Ja panu ręczę za niego.
— Ach! kochany panie co za nierozwaga... nie trzeba ręczyć za nic i za nikogo!... Czybyś wczoraj nie był ręczył, że siedemdziesiąt tysięcy franków znajduje się w twojej kasie i że nie będą skradzione tej nocy?...
— Tak więc, jesteś pan niewzruszony?...
— Jak żelazo...
— Idź pan więc... dopełnij zguby tego nieszczęśliwego, ale może przyjdzie dzień, w którym ludzie będą dla pana tak bez litości, jak pan dziś jesteś bez litości dla niego!...
— Znam pana upodobanie do prognostyków — wykrzyknął śmiejąc się Maugiron — i winszuję go panu szczerze... tylko może brak mu podstaw nieco!...
Potem dodał, idąc już ku bramie wchodowej:
— Po wizycie mojej u komisarza, powrócę... zapewne wtedy panna Lucyna będzie już w domu, i szanowny pański pryncypał, pan Achiles Verdier, wróci z podróży... Będę miał przyjemność zabrać z nim znajomość...
Andrzej zostawszy sam, rzekł do siebie:
— Oto dzień nieszczęść... każdemu się jakaś ich część dostanie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.