Szaławiła/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Opolu po odprawieniu Staszka Horwata, który znikł z horyzontu, Domcia trochę się na matkę dąsała, miewała oczki czerwone, nie mówiła czasem przez pół dnia, siedziała w kątku, ale matka nie zważała na to wcale, czule się z nią obchodząc unikała rozmowy o Horwacie... a przypominała tylko niebezpieczeństwo ze strony Zbisława. Jednego poranku powrócił Joachimek, który się dobrze wprawdzie sprawił, nie przywiózł jednak nic, prócz wiadomości że Starosty w domu nie było i nikt nie wiedział gdzie się obracał.
O swej przygodzie w karczmie na gościńcu nie wspominał nikomu, nie zasługiwała bowiem na to żeby się z nią popisywać, a koniec końcem była nie wielkiej wagi. Tak mu się zdawało.
Chrapski był zupełnie uspokojony... Od ostatniej swej wycieczki w której udało mu się złupić kota za zająca, stał się niedowierzającym niebezpieczeństwu. Znudzona siedzeniem w kordygardzie załoga rozchodziła się powoli po chatach, Chrapski zaglądał na pole... Miał to mocne przekonanie iż nieprzyjaciel wiedząc pewnie o przygotowaniach niepokusi się nawet targnąć na Ogrodzieniec... Pani Bożeńska i Domcia także się znacznie uspokoiły, biednej tylko młodszej pani ciążyła samotność i niepewność jej losu. — A tu od stryja nie było ani wieści ani słychu.
Nie ośmielały się wszakże kobiety wychodzić za obręb zamkowy, tak ich straszył Zbisław... jeszcze. — Powoli wszakże i ta obawa przechodzić zaczynała.
Chrapski znudzony mówił sobie że ludzi tak darmo trzymać długo, wielką jest stratą, że Bóg wie wiele piwa wypiją i kwaśnych ogórków zjedzą; czemu pani Osowiecka potakiwała.
— Bo to pani nie uwierzy, mówiła — co to to zjada gdy próżnuje. U siebie w domu lada czym się obejdą, ale we dworze dawaj a dawaj — bez przestanku, nigdy nastarczyć, sera, ogórków, kapusty, co najedli — to strach.
Pani Bożeńska nie odpowiadała na to nic, a dnie za dniami płynęły. Domci zaczynało być bardzo smutno, karmiła z desperacyi wróble, które się tłumami zlatywały pod jej okna, ale z wróbli mała pociecha.
Jednego dnia, było jakoś z południa na zamku się przygotowywano do obiadu, stół był nakryty, gdy Joachimek czerwony cały nadbiegł od lasu... wprost do kordygardy.
W izbie spał jeden tylko z leśników, nie było nikogo, arkabuzy i muszkiety wisiały na kołkach, wuj Chrapski oddalił się na folwark.
— Na rany Chrystusowe — zakrzyknął Joachim, do broni! Wrota zamykać... gdzie ludzie! Nieprzyjaciel ciągnie, sam go widziałem... Szczęściem on mnie nie dostrzegł... i pośpieszyłem.
Zbudzony leśniczy wyleciał rozespany i ledwie z pomocą Joachima i stajennych ludzi zwołanych na prędce zdołali ciężkie wrota zatrzasnąć. Ale jak tu było ludzi resztę i wujaszka zwołać!!
Joachimowi na ten raz szczęśliwa myśl przyszła, pobiegł do kaplicy, dorwał się dzwonka i począł na gwałt bić. — Pierwszym skutkiem tego dzwonienia było, że wszyscy mieszkańcy zamku powybiegali w dziedziniec, stara Osowiecka w czepku z rozpuszczonemi końcami, czerwona od ognia, z patelnią na której skwarzył się naleśnik, służba jak kto stał, pani stara, pani młoda, dziewczęta. Wszyscy wołali: — Co się dzieje! ogień!!
Joachimek dzwonił. Pobiegli do niego... Co to jest?
— Wojsko ciągnie na zamek, a tu żywej duszy niema!!
Wojska wszakże wcale nie było widać jeszcze, ale ze wsi słysząc dzwon biegło co żyło ku zamkowi. Chrapski bez czapki, ocierając wąsy, na czele...
W tej samej chwili z lasu w istocie ukazał się wytykający właśnie konny oddział z kilkudziesięciu ludzi złożony... ale jechał sobie wolno... Znać było zbieraną szlachecką drużynę... ludzi i koni wszelkiego kalibru... ale wesołych bo i szkapy skakały i panowie czapkami w górę podrzucali.
Kilkudziesięciu ludzi dopadło zamku, Chrapski furtą się dostał i aż mu w oczach pojaśniało z radości, że się nareszcie nieprzyjaciela doczekał...
Wrota zatarasowano, furty pozaciągano drągami, broń poczęto nabijać... P. Bożeńska z córką stanęły w oknie pierwszego piętra i z bijącym sercem patrzyły. Orszak zbliżał się powoli ku zamczyskowi z taką fantazyą jakby miał tylko huknąć aby mu bramy otwarto... Chrapski stał w bocznej baszcie przy bramie w strzelnicy i przyglądał się co to będzie...
Coraz lepiej widać ich było i rozpoznać było można: Joachimek, który jak niegdyś gęsi Rzym ocalił Ogrodzieniec, poznawał już na czele ufca owego z czerwoną kresą przez łeb z którym jadł jajecznicę, ale do tej znajomości wcale się nie myślał przyznawać..... Zdawał się im dowodzić wszystkim a minę miał wesołą jakby na gody jechał. Za nim czereda brzuchatych, chudych różnego wieku ichmościow i ze trzydziestu ludzi nadwornych księżnej Podkanclerzynej, których po barwie jednostajnej poznać było łatwo. Lud był zbrojny we flinty i pałasze...
Podjechali tak pod bramę, a znalazłszy ją zamkniętą... pan Zbisław podniósł głowę, rękę do ust przyłożył i huknął.
— Sam tu! bywaj!
Powtórzył to raz i drugi, naostatek kazał pachołkowi w furtę uderzyć raz i drugi. Chrapski się właśnie namyślał jeszcze co począć miał...
— Ha, no, jużciż mu wyjdę, nie zlęknę go się, nie strzelą przecież nie zapowiedziawszy czego chcą.
Jeszcze w furtę stukano gdy dowódzca załogi powoli wydobył się z ciasnych drzwi górnego piętra wieży i zawołał stając na gzemsie, bo już dawnego wyskoku muru nie było.
— A czego panowie chcecie? co to jest?
— Cóż to to u was pozamykano jak czasu wojny? ozwał się Zbisław — czy to się Turka boicie czy co?
— Znać nie darmośmy się bali, kiedy oto najazd...
— Jaki najazd! co się asanu śni! Pan młody przyjeżdża w orszaku poczestnym przyjaciół po żonę, otwierajcie wrota...
Chrapski dyplomata ostróżny nie odpowiedział nic, żeby się nie kompromitować... i znikł. Że zameczek był nie wielki podniesiony głos Zbisława wśród ciszy doszedł pani Bożeńskiej.
— Co ja mu tu mam odpowiedzieć? spytał nadbiegając cały w potach Chrapski...
— Powiedz mu... a! miły Boże, zawołała płacząc matka, mów mu co chcesz... ja niewiem...
— Powiedz mu — przerwała gwałtownie Domcia cała czerwona z gniewu, że tu żony jego niema... że ja o nim wiedzieć niechcę... i że jeśli na zamek następować się waży... no, to bronić się będziemy...
Chrapski usłyszawszy dyspozycyą powrócił nazad i ukazał się oknem z nad wrót.
— No — czy jeszcze dłużej każecie nam czekać na odpowiedź? zapytał Zbisław...
— Mamy odpowiedź tę tylko — zawołał Chrapski, że — że... zamku nie otworzym, a w razie gwałtu... będziemy się bronili...
Na te słowa cały orszak jak stał homerycznrm śmiechem wybuchnął, a było w tym śmiechu coś tak straszliwego, że ci których doszedł uszów pobledli i zadrżeli.
— Dobrze — rzekł Zbisław — ale pamiętajcież, jeśli zamek szturmem czy kunsztem weźmiemy... zachowamy się jak w zdobytej twierdzy... dowódzcę powiesim, piwnicę wypijem, a żadnej niewieście przepuszczono nie będzie!
Na te słowa znowu śmiech...
— Ponieważ wojna wypowiedziana, dodał dowódzca — za tym nim się kroki nieprzyjacielskie rozpoczną... daję wam frysztu godzin sześć do namysłu... byście się poddali... a potym... zobaczymy... Tymczasem kontrybucyą szwedzką na wieś i arędę nałożę...
Chrapski zamilkł — nie było co odpowiadać. Szlachta pozsiadała z koni, jedni się poprowadzili do karczmy, inni położyli u wrót obozem... Cisza nastąpiła na zamku...
Domci twarz się z gniewu paliła...
— Chcą mnie gwałtem wziąć! mnie! zobaczymy! Jeśli się nie oprzemy... no! to mnie żywą nie zabiorą...
Matka łamiąc ręce płakała, a poczciwy Chrapski z adjutantem swym Joachimem naradzali się nad zamku obroną. Prawdę rzekłszy prochu był jeden worek nie wielki... i na długo starczyć nie mógł... W inne zapasy zamek był zaopatrzony tak że nie jedząc szczurów, można się w nim było z biedy tydzień utrzymać, rezygnując ostatnich dni na żywienie powidłami...
Chrapski obliczył swoje siły i nieprzyjacielskie, ostatnie były przeważającemi, ale któż nie wie że w dziesięciu można się w fortecy stu obronić. Gorszym to uważał iż tamto byli szlachta do wojskowego rzemiosła sposobni a pod jego komendą leśnicy i chłopi... nie bardzo umiejący się obchodzić z bronią... Ale ufał geniuszowi swemu i gnieździe.
Już nad wieczór stara Osowiecka przywlekła się po cichu do płaczącej pani Bożeńskiej.
W podobnym położeniu ludzie się najprędzej poufale ku sobie zbliżają... Stara klucznica nachyliła się ku pani.
— Niechaj no moja dobrodziejka nie płacze — rzekła cicho — a i panienka także... Chrapski tam się odgraża, ale ja jemu nie ufam, zależał pole...
— A więc cóż my poczniemy? zawołała Bożeńska...
— My sobie może po babsku radę damy, poczęła szeptać Osowiecka...
— Jak? w jaki sposób...
— Możem ja głupia ale niechno pani mnie posłucha — odezwała się staruszka. Ja tu już tyle czasu na zamku mieszkam że chociażem się tu nie rodziła, ale go znam na palcach... Tu z loszku od rzeki jest stara wycieczka.... która wprost na sam brzeg prowadzi. Ci ichmoście ani pomyślą od rzeki się dobywać i pilnować. Otóż ja sobie myślę, gdyby jednego poczciwego człowieka nocą tędy puścić do rybaków żeby pod zamek cicho związawszy czołen parę podpłynęli... panie by się wymknęły cichuteńko na rzekę i popłynęły by do Lublina... a ich by tu Chrapski jeszcze potrzymał jakiś czas... to by im po tym choć i otworzyć... co oni nam zrobią... Jeść już nic nie będzie... bo ta hałastra wszystko spożyje... a zresztą!!
Machnęła ręką...
Jeśli komu to Domci ta myśl tak się podobała iż skoczyła na szyję pani Osowieckiej i mało jej nie udusiła... Wykradać się lochem z zamku po nocy... potym puszczać na fale... awanturować... potym znienawidzonego napastnika tak przedziwnie puścić z kwitkiem... a! coby to była za rozkosz!
— Ale sza! cicho! szepnęła klucznica która z Chrapskim była od dawna w emulacyi, ani słowa nikomu... ani Chrapskiemu, ani temu żółtodziobowi Joachimkowi, oni wszystko popsują, ja sama ludzi dobiorę i przygotuję i zrobię — i będzie dobrze...
Do wieczora nie było nowej na zamek napaści, ale snuło się mnóstwo ludzi oglądając do koła i szukając, którędy by się najłatwiej wcisnąć mogli. — Chrapski podwajając pilności, szczęśliwy, zajęty, wydawał rozkazy, latał, łajał, komenderował i w myśli już zwyciężał nieprzyjaciela; który bardzo zwolna i bezpiecznie sobie poczynał jak gdyby mu nic w świecie nie groziło.
Słońce już zachodziło, gdy według rachuby p. Zbisława czas zostawiony do namysłu oblężonym upłynął, i pan młody podszedł pod bramę...
Zastukano do furty.
— Niech tam kto wyjdzie! zawołał.
Chrapski twarz wąsatą wysadził z za okna, którego zasuwę warowną z wielką trudnością odryglowano. Pokłonili się sobie.
— Czołem! — Czołem.
— A cóż! czyście się też namyślili? zapytał Zbisław wąsa kręcąc, bo to tu żartów niema, ja się odprawić z niczem nie dam i żonę dostać muszę, bo do niej prawo mam... Zdajecie się na łaskę...
— Za pozwoleniem, odparł Chrapski — my tę sprawę rozumiemy coś inaczej. Kto żonę ma oporną, idzie do konsystorza o nią, do prawa nie do szabli, a kto napastuje czasu powszechnego pokoju ludzi chrześciańskich, tego napaść odpiera jak kto może. Co my też z pomocą Bożą uczyniemy.
— Namyślcie się...
— Myśmy się namyślili... niema co gadać... szmigownice ponabijane...
Zbisław się rozśmiał...
— To mi gracz!... Za tym wojna?
— My jej pierwsi nie rozpoczniemy... rzekł Chrapski zabierając się okno zasuwać.
— Czekaj asindziej, odezwał się Zbisław, poproś na słowo żony mojej, juściż się jej nic nie stanie, ani ją oczyma urzekę gdy przyjdzie pomówić tu ze mną...
— Hm... poczekajcie... rzekł Chrapski i zamyślony powlókł się do zamku.
Dwie nasze panie siedziały czyniąc jakby jakieś przygotowania do podróży w głębi pokojów. Sama pani Bożeńska popłakiwała. Wszedł Chrapski i pokłonił się.
— No — cóż, co ci napastnicy myślą? zawołała matka.
— Zwyczajnie jak napastnicy... zabierają się do szturmu, ale ten co dowodzi chce koniecznie wprzódy pomówić z młodą panią przez okno u furty. Czy mu to dopuścić?
Domcia się zerwała...
— Niech nie myśli że ja się go boję... moja mamciu, pozwól, juściż mi się nic nie stanie...
— Ale nic, furta mocna, rzekł Chrapski... tylko po co z niemi gadać... ja bym dał ognia... i...
— Moja mameczko pozwól! ja pójdę! zobaczysz, ja go zawstydzę... on nie będzie śmiał...
— Rób co chcesz — ja głowę tracę, odparła w krzesło się rzucając pani Bożeńska. Domcia tylko umiała matkę w rękę pocałować i wybiegła. Chrapski ledwie mógł za nią podążyć do wrót... Ale trzeba było stołka przystawić aby mała dzieweczka mogła do okna dostać.
Gdy jej główka zarumieniona i gniewna pokazała się w okienku, Zbisław rozpromieniony cały poskoczył ku niemu, czapkę zdjął i na twarzy jego taki zapał się odmalował, takie szczęście iż nawet gniewna Domcia doznała od niego wrażenia, którego sama zrozumieć nie mogła. Żal się jej zrobiło tego szaleńca...
— Czego pan chcesz odemnie? zapytała po chwili przychodząc do siebie — co pan czynisz?
— A! moja Domciu najdroższa, zawołał ręce składając na piersi Zbisław — bo mam już prawo nazywać cię tym imieniem, ja to mógłbym was spytać co czynicie ze mną? i czy się godzi tak postępować? Jeśli my mężem i żoną, połączonemi w obliczu Boga — nic nas rozerwać nie może... I że się podobało szalonemu starcowi pleść baje przed kościołem...
— Słuchaj waćpan — przerwała Domcia, ja nigdy was nie chciałam, poszłam do ołtarza dla dogodzenia woli stryja i w tej nadziei że to co się stało po ślubie, ten protest przyjdzie przed ślubem. Ja waćpana nie kocham... niechcę i nie będę jego żoną. — Czy tego mu nie dość?
— Byłoby aż nadto, rzekł Zbisław, gdybym ja tej niewdzięcznej Domci na zabój nie kochał i nie był przekonanym że moją miłością jej wstręt przezwyciężę...
— Nigdy w świecie — rzekła Domcia — a to piękna miłość co gotowa zabijać aby się jej zadość stało? —
— Tak, moja pani a dobrodziejko — będziemy zabijali, szturmowali, krew się lać będzie... a ja was zdobędę...
Domcia popatrzała nań, zaczynało zmierzchać... zadumała się... uśmiechnęła figlarnie...
— A gdybym ja pana o co prosiła?
— O wszystko, prócz żebym się zrzekł mych praw do niej...
— Wszak waćpan masz już zamek w swej mocy i otoczyłeś go cały?
Zbisław uśmiechnął się.
— Zdaje mi się.
— No, to kroki nieprzyjacielskie odłożyć możesz... do jutra.
— Gdybym nie chciał to muszę... rzekł Zbisław, po nocy niema co tu robić... ale uprzedzam panie, że straże pilnie czuwać będą, i nikomu ani nawet kobiecie, ani starcowi... wymknąć się nie dadzą...
— Więc do jutra! zawołała Domcia z uśmieszkiem...
— Do jutra! ale o szóstej rano przypuszczamy szturm...
Główka Domci znikła z okienka. Zbisław został sam zamyślony. Żubr przystąpił do niego.
— Co to ma znaczyć, to do jutra? zapytał.
— Namyślą się i — poddadzą — rozśmiał się Zbiś.
— Oj! nie — kobiecina uparta! w tym coś jest — odparł Żubr, one zamek znają, noc nadejdzie, wyślizną się nam — zobaczysz.
— Którędy? juściż skrzydeł nie mają, a chyba by ulecieć musiały. Zamek osaczony do koluteńka... od tyłu rzeka, mury, i częstokoły, ludzie będą chodzić całą noc — to nie może być.
— Zapewne że to trudna, rzekł Żubr, ale Zbisiu... ty bab nie znasz — jeśli ona ciebie nie chce, to jeszcze nic, ale jeśli na swoim myśli postawić, znajdzie sobie myszą dziurę jaką i uciecze...
Zbisław głową potrząsł.
— Panie Zygmuncie Tomaszewski — zawołał — waćpan masz kierować oblężeniem, boś się tego podjął... każże całą noc stosy ognia porozpalać i utrzymywać na wałach, aby było widno jak we dnie... a straże się mieniać mają bez ustanku i czuwać jak najpilniej.
— Jak pana Boga kocham — trzymając się za żołądek krzyknął Barański — trzeba pęknąć ze śmiechu patrząc na to i słuchając tego.. toż to komedya najprzedziwniejsza i to oblężenie i ta obrona i nasze wojsko i ich załoga... Człowiek na starość gdy o tym zechce opowiadać, to mu wnuki wierzyć nie będą. — A no — bawcie się kiedy wam ochota przyszła... bawcie się.
Zbisław rozśmiał się też ramionami ruszając.
— Cicho byś był — rzekł — trzeba na seryo brać te rzeczy, bo inaczej wyjdziemy z konfuzyą.
Gdy się tu śmieją i gadają przed bramą, w kapliczce zamkowej zaczęto dzwonić na anioł pański... rycerze pozdejmowali czapki, poprzyklękali i w cichości odmówili modlitwę... Jak często w życiu obok prawie komicznej sceny wypadł epizod rzewny i poważny, który na chwilę w sercach zrodził uczucia odwodzące od miejsca tego i wypadku. — Zbisław także zmówił anioł pański i westchnął za umarłych, ale nakrywszy głowę już komenderował, aby ognie nanicano.
Tak samo Chrapski też gotował się wewnątrz do największej czujności biorąc sprawę bardzo seryo...
— O! rzekł zacierając czuprynę, jeżeli myślą że mnie tak wezmą gołą ręką na gniebiła że zyskała przewłokę, jest czas się opatrzyć, nagotować i rozmyśleć...
Ludzie od załogi przez wszystkie szczeliny i okna przypatrywali się szlachcie uwijającej około zamku i zabierającej ognie rozkładać.
— A broń Boże wiatru cokolwiek — rzekł ktoś, dachy suche, deszczu nie było dawno, my tu od tych ogni wszyscy z dymem pójdziemy...
Szczęściem stosy ponakładano zdala. Chrapski który chciał się jeszcze widzieć ze starszą panią dla zasięgnięcia jej rady, bo myślał nocą bodaj uczynić wycieczkę, uważając zawarty rozejm za nieważny — nie mógł u niej otrzymać posłuchania. Osowiecka tylko przyszła mu oznajmić że panie przelękłe i chore potrzebują spoczynku, żeby sobie robił co chciał a im nie dokuczał. Nie śmiał wziąć na siebie dowódzca wystąpienia tak śmiałego i dał pokój wycieczce.
Tymczasem za drzwiami które dlań były zamknięte, gotowała się pilno i śpiesznie ucieczka którą w największym sekrecie przysposabiała stara Klucznica. Miała ona między służbą swoich zwolenników wielkich... jeden z nich wymknąć się potrafił przelazłszy przez mur gdzie był obrosły krzakami i poszedł rybakom nakazać aby jak mrok z czołnami przybywali pod sam zamek... Na znak że wszystko się stanie wedle rozkazu we wsi mieli wywiesić na tyczce płachtę białą pod znaną gruszą Maciejową. Już zmierzchało gdy owę bieliznę dopatrzyła pierwsza Domcia i klasnęła w ręce. Ale zaledwie zmierzchać zaczęło ze wszech stron dokoła zamku pozapalano ognie i zrobiło się tak jasno że nie tylko łódź podpływającą, ale by pluskające się ryby dojrzeć było można na rzece... Nie zmięszało to wszakże Osowieckiej, która zażywając tabakę zawyrokowała że oni tych ogni tak długo nie utrzymają, że się pośpią i uciec będzie można... Czekano tedy...
Z wierzchołka narożnej baszty widzieć było jak dwa czołna pana Piotra odbiły od brzegu i puściły się wprost ku zamkowi... Sam pan Piotr był przy rudlu i niby dla połowu krążyć począł na tyłach zamkowych ciągle się zwolna ku brzegowi zbliżając. Straży z tej strony nie było blisko, skupiły się wszystkie przy ogniach, z przodu zamku i po bokach nie pilnując się od Wieprza. Ognia nawet nie było zanieconego tutaj i mrok okrywał szczęściem całą połać od rzeki.
Jak przepowiedziała pani Osowiecka tak się stało, przed północą już powoli stosy się dopalać zaczęły i ciemniało do koła. Tu i owdzie ktoś gałąź dorzucił, błysło i znowu gruby mrok następował.
Nadchodziła chwila stanowcza... Pokoje pozamykano na klucz, pani Osowiecka ze stoczkiem, starsza pani i Domcia puściły się w największym milczeniu schodkami na dół i kurytarzem ku piwnicom. Oprócz trzech kobiet nie było nikogo... Ale klucznica była odważna i znała doskonale lochy... Z nich drzwi żelazem kute otworzywszy weszły po cichuteńku do szyi długiej, zimnej i wilgotnej, którą kawałek jeszcze przeciskać się było trzeba do schodków kamiennych wiodących ku drzwiom wycieczki. — Te stare były, od bardzo dawna nie otwierane i choć klucz zamkowi podołał, dwom drągom kutym wsuniętym dla bezpieczeństwa w mur nie mogły podołać kobiety. Ledwie z największą w świecie trudnością zdołały jeden wysunąć który z łoskotem padł na ziemię, gdy na odgłos ten za furtą poczęto wołać.
— Czujność! baczność! do broni! panowie... Tu się coś dzieje... Hej...
Wrzawa się wszczęła okrutna... Chociaż drzwi były grube i mocne, i o wyłamanie ich obawy mieć nie mogły... co prędzej pośpieszyły na powrót drąg założyć... P. Bożeńska struchlała, Domcia przeciwnie rozognioną była i gniewną. Umilkły przysłuchując się. Z drugiej strony wrzawa się wszczęła... nawoływano się.
— Co to tam! — Hej! do mnie...
Słychać było szelest kroków, narady...
— Ale powiadam ci... słyszałem stukot podziemny, brzęk jakby co okutego padało...
— Zdało ci się! — gdzież?
— Tu musi być jakieś wyjście... Asindziej wiesz że po zamkach zawsze na rzekę bywały tajne furty do wycieczek...
— Ale co ci się śni? no gdzież?
— Ba! krzaczysko zarosłe...
— Mur i mur, nie ma nic!
— Juści mi się tędy nie wymkną...
— Ale — ale! rzekł inny głos — patrzajno asindziej, tam czołna krążą na rzece, po nocy? to nie bez kozery...
Co? z ogniem i ością na ryby wyjechały? A czemuż ognia nie mają? Ja coś podejrzywam...
— No — to postawić straż i zapalić tu ognia... rzekł drugi wyżej znać stojący...
— Strzeżonego pan Bóg strzeże...
Wszystkie te głosy słyszały kobiety i Osowieckiej łzy się potoczyły z oczów. Projekt był tak ślicznie osnuty, a tu o wykonaniu go ani pomyśleć już można...
Jeszcze stały u drzwi drzące, gdy zaszeleściało w pobliżu, potym jakby co zsunęło się lub padło tuż u furty i ktoś całą siłą uderzył w nię aż jękła i zatrzęsła się — kobiety mimowolnie odskoczyły, a szczęściem jakimś wstrzymały się od krzyku... Po raz drugi i trzeci uderzono jeszcze w drewniane drzwi.
— Chodźcie no tu! hej! hej! ot wycieczka... tu coś stuknęło... może myśleli uchodzić...
— Patrzcie go! dowąchał się...
— Dobrze o tym wiedzieć na jutro, niepotrzeba i szturmu przypuszczać, tylko do dnia drzwi wywalić i wkraść się do zamku...
Spłoszone kobiety poczęły uchodzić po cichu... Osowiecka zanosiła się od płaczu — wszystek jej plan przepadł. Należało co najprędzej uwiadomić Chrapskiego aby kamieniami i ziemią w czas wycieczkę i furtę zasypać kazał...
Smutny był powrót pani Bożeńskiej a Domcia gniewna z suchemi oczyma, milcząca wbiegła na górę... Zasnąć nie mogły, dopiero nadedniem, ale zmęczone wreście, jak stały pokładły się i ciężki sen powieki przymknął. Chrapski tymczasem loszek z ludźmi zawalał i zupełnie do rana ubezpieczył się z tej strony...
Nazajutrz jak dzień chciał chłopak zadzwonić wedle obyczaju na ranną modlitwę, ale żeby licha nie budzić dano pokój. W istocie oblegający którzy całą noc pili i grali przy ogniach nad brzaskiem pospali się, gdzie kto był, pokładszy na ziemi. Dopiero pierwsze blaski słoneczne zbudziły rycerzy i gwar w obozie powstał wielki około śniadania.
W zamku było cicho...
Już słońce dobrze podeszło gdy pan Zbisław znów przed bramą się zjawił z pytaniem. Chrapski mu przyniósł odpowiedź od młodej pani że się poddać nie myślą i żeby, jeśli chce być cały — ruszał z Bogiem...
Zbisław w chwili gdy mu tu podano przez okno z za zasuwy, stał otoczony swoim dworem; Żubr, Barański i Tomaszewski z Dygowskim towarzyszyli mu.
— No — co tu począć! rzekł ruszając ramionami
— Ja podam radę wyczytaną w starych książkach — zawołał Barański, najprostsza rzecz w świecie, stoimy pod bramą, ognia podłożyć pod nią... Gdy padnie, wejdziemy łatwo, uprzątnąwszy hałastrę.
Rada się podobała bardzo, ale Chrapski ukryty za zasuwą dosłyszał ją i poszedł po rozum do głowy.
— Dzieci! krzyknął, beczki z wodą na górę... Kamieni jest tam dość, bo posadzka z płyt i cegły.
Gdy z jednej strony śmiejąc się poczęto nosić gałęzie, skałki, siano, słomę i wszelkie drzewo pod wrota, Chrapski drapał się na górę ku ich obronie. Nie było co czekać długo, pierwszy transport palnego materyału powitano gradem kamieni. Ludzie pierzchnęli zrazu dużo połapawszy guzów. Tomaszewski jął się flinty, ale nie było do kogo strzelać, ludzie się kryli za murem. Mimo niepociesznego położenia pan Zbisław począł się śmiać zobaczywszy łapiących się za karki i krwawe nosy. Jednego nawet niebezpiecznie przytłukło. Co się który podwinął do bramy, ciskano nań gradem gruzu i cegieł.
Barański szepnął — niech nie przestają to będzie dywersya.
I odprowadził na bok Zbisława.
— Dobrze jest — rzekł — tu swoją drogą robota niech idzie, my co innego poczniemy. Na wieś po drabiny posłać i od tyłu mury których nikt nie broni przeleźć łatwo... ale cicho. U wrót się wszystko skupi bo im się zda że tu cała nasza mądrość, a my cichaczem bez wystrzału się dostaniemy do środka.
Wybieg ten Barańskiego bardzo dobrze obmyślony, tym łatwiej mógł się powieść że w istocie Chrapski miał już za mało ludzi do obsadzenia całego murów obwodu...
Gdy więc tu uwaga wszystkich zwróconą była na wrota i wysilona ku ich obronie... tymczasem już niesiono drabiny i sam pan Zbisław z Żubrem i Dygowskim obrosłą krzakami częścią kurtyny poczynali się dobywać niepostrzeżeni na zamek...
Chrapski w poczuciu swojego tryumfu śmiało się stawił i na wzór bohatyrów Iliady rzucał drwinkami i połajaniami na wrogów. Żołnierze jego śmieli się z oblegających biorąc za boki, a o kilkaset kroków dalej z między bzów i leszczyny Zbisław, Barański, Żubr, Tomaszewski, Dygowski, zostawiwszy tylko Zabrzeskiego u wrót, najspokojniej w świecie, bez żadnej przeszkody wsunęli się w podwórzec. Mur z tej strony wcale nie był wysoki, dostawszy się na wierzch przeskakiwali równemi nogami, każdy z nich poprawił żupana, z pyłu się otrząsł i stanęli rozpatrywać się. W tej części dziedzińca było puściuteńko. Barański instynktem wiedziony podjął się prowadzić i bramką ciemną wywiódł ku głównemu gankowi. Ztąd mieli zabawny widok ludzi mrowiących się około bramy i wysilających się na obronę. Zbisław uśmiechnął się, i oni za boki trzymali. Tak bez przeszkody dostali się do sieni, na wschody i na piętro. W pierwszych pokojach nie było nikogo. Zbisław postępował dalej, na ostatek za jednemi drzwiami usłyszał szczebiotanie Domci i otworzył je.
Razem dwa głębokie krzyki rozległy się po pustych komnatach...
Nie zmięszany niemi Zbisław kłaniając się grzecznie wszedł, a za nim ciekawa drużyna... P. Bożeńska porwawszy się z krzesła stała blada i drżąca, na twarzy Domci widać było zdziwienie, gniew, oburzenie i łzy bezsilnego już buntu.
— Otóż widzi pani, ozwał się Zbiś kłaniając się matce, że pan Bóg ludziom do odzyskania ich praw pomaga. Aniście się panie nas tu spodziewały... U bramy jeszcze się ucierają a my już tu...
To mówiąc z wyciągnioną ręką chciał się przybliżyć do żony, ale ta cofnęła się prędko i zawołała pokazując mu staroświecki nóż w srebrnej pochwie, który zatknęła sobie za pas...
— Ani kroku dalej... na najmniejszą próbę gwałtu... odpowiem tym...
Mężczyzni zaczęli się uśmiechać.
— Niech panowie nie myślą żebym na nich porywać się miała — wiem że rękę mam słabą, ale sobie piersi przebić potrafię...
Zbisław cofnął się na krok.
— Niech Domcia będzie spokojną, odpowiedział poufale i żartobliwie — ja o żadnym kroku któryby aż do naśladowania Lukrecyi mógł być powodem, nie myślę. Szanuję nadto wolą kobiety bym się jej przeciwił... Ale bądź co bądź jesteś pani moją żoną i pojedziesz ze mną albo do Żmurek lub do Wierzchówki... pozwalam wybierać.
Czy pani zemną zechcesz żyć jak żona czy jak nieprzyjaciel... a! to od jej woli i postanowienia zależy... ale jechać trzeba... boś pani żoną a ja mężem, i ja w oczach świata śmiesznością się okryć nie mogę... odwrócił się do matki.
— Niechże pani raczy Domci wytłumaczyć że tu opór się na nic nie zdał... Jeśli potym rozwodu zażąda ze mną... wola jej — ja się sprzeciwić nie myślę, tylko na to nie pozwolę aby ludzie drwili żem się ożenił i żony mi nie dano... Nie — nie! z tego nic nie będzie! Jeśli się pani nie podoba siąść samej do powozu... my ją leciuteńko do niego zaniesiemy, siądzie z nami służąca... Dokąd pani sobie życzy jechać do Żmurek czy do Wierzchówki? widzi pani żem grzeczny i powolny, choć uchodzę za gwałtownika i gbura?
Po tej rozmowie głuche zapanowało milczenie, matka stała z rękami załamanemi, nie wiedząc co mówić, co począć — córka oczyma zdawała się wyzywać Zbisława do walki, który nie zlęknione stawił czoło temu wzrokowi strasznemu groźbami.
— Panie Zbisławie — zaczęła wreście matka drżącym głosem — czyż się to tak godzi? czyż tym sposobem dobija się miłości kobiety...
— Pani dobrodziejko — rzekł Zbisław, tu nie idzie o miłość ale o honor mój. Jeśli Domcia mnie kochać nie chce czy nie może, a woli białokurego amanta który jej obronić nie umiał — wolna wola! nie tamuję drogi, nie dobijam się serca... ale żonę której u ołtarza przysiągłem i która mi przysięgła mieć muszę. Czy my się potym złączymy czy rozejdziemy... a! to już panu Bogu wiadomo... Tym czasem niech mnie Tatar sądzi, czy ja prawa nie mam??
I było milczenie bez odpowiedzi długo. Domcia zdawała się namyślać.
— Moje dziecko — szepnęła błagająca matka do niej.
— Panie Zbisławie, zawołała nagle Domcia — dajesz mi pan słowo... że... że mnie i moję wolą poszanujesz??
— Najdroższa Domciu, odparł uderzając się w piersi Zbisław — na to nie trzeba słowa, każdy uczciwy człowiek poczciwą kobietę szanuje, inaczej byłby barbarzyńcą. Uczynisz pani z sobą co sama postanowisz, ale jechać ze mną trzeba...
— Dobrze! do Żmurek! zawołała Domcia.
— Do Żmurek! zgoda...
— Słowo szlacheckie...
— Najuroczystsze przy świadkach! Ale po obiedzie pojedziemy do Żmurek we troje z panną służącą... i moi przyjaciele za mną, boć przecie wesele odłożone odbyć się musi, a my się z trzewiczka napijemy!
Towarzysze zaczęli klaskać w dłonie z wielkiej radości, Domcia rzuciła się w objęcia matki...
— Zatym mam słowo, daj rękę Domciu, rzekł Zbisław... poproś mamy o przekąskę dla nas, a my pójdziemy tej śmiesznej wojnie koniec położyć...
Domcia zawahała się chwilę... odwróciła oczy i końce palców podała, Zbisław pocałował je w chwili gdy mu wyrywała, zakręcili się i wyszli.
Ledwie byli za progiem, dziewczę z twarzą zaognioną wyrwało się z objęć matki.
— Mamo, zawołała — przysięgam — nie!
— Nie przysięgaj moje dziecko.
— Nie będę żoną tego człowieka... Ale pojechać muszę... użył siły... szanuję twój spokój... pojadę aby rozpocząć rozwód... Stryj mi dopomódz musi, użyję wszelkich środków.
To mówiąc rozpłakała się biedna... Zbisław z przyjaciołmi tryumfująco przeszedł pokoje, wschody, a że wszyscy ludzie zajęci byli około bramy, mógł niepostrzeżony dostać się z tyłu do wrót. Tu taki panował zamęt, że wśród ciżby niepostrzeżono obcych nawet, nie spodziewając się ich z tej strony, przeciskając się przez ludzi w ciemnych wschodach, dostali się na górę... Chrapski wyglądał strzelnicą czerwony ale tryumfujący, gdy Zbiś klapnął go po ramieniu. Dowódzca odwrócił się, wpatrzył, postrzegł obce twarze niedawno widziane pod murem i osłupiał. Usta otwarte nie wydały dźwięku.
— Dość że już tej komedyi, panie dowódzco — rzekł Zbiś śmiejąc się, myśmy się już porozumieli z moją żoną i po śniadaniu czy obiedzie razem jedziemy do Żmurek, nie zawalajcie nam drogi.. bo przejechać potym nie będzie można.
Śmiech towarzyszów Zbisława i te wyrazy jego, odjęły Chrapskiemu przytomność prawie... patrzał i milczał. Zbisław oknem się wychylił ku swoim zwijającym się pod bramą.
— Wiara! dosyć tego! zamek zdobyty bez wystrzału! Wiwat!!
— Wiwat!! wiwat! rozległo się wśród oblegających...
— Otwierać wrota i zgoda!
Tak się skończył ten epizod zakrawający na daleko krwawsze rozwiązanie... dobrowolnym odryglowaniem wrót zwycięzcom i szturmem przypuszczonym do zamkowych beczek piwa, ogórków, kapusty... P. Osowiecka spłakana wraz z kredencerzem nakrywała do stołu, u którego honoratiores zasięść mieli.
Obiad ten odbył się wśród uroczystego kobiet milczenia... w którym zaprawdę było coś tak groźnego i strasznego, że w końcu i mężczyzni wpływowi tego smutku ulegli.
Gdy przyszło do pożegnania Domcia rzuciła się matce na szyję łkając konwulsyjnie... biedna p. Bożeńska omdlała na pół...
Zbisław wyczekawszy podał grzecznie rękę żonie i nic nie mówiąc poprowadził ją do powozu. Siedli do niego z panną służącą... a kawalkata z szlachty złożona najmniej z dwudziestu koni otoczyła landarę, mając jej towarzyszyć do Żmurek.
Chrapski i cała załoga z nosami pozwieszanemi, smutni, zawstydzeni przeprowadzili oczyma oddalający się powóz. Osowiecka w ganku płakała rzewnie. Joachimek z załamanemi rękami kiwał tylko głową. To djabli nie ludzie, rzekł w końcu do wuja — tak, to djabli.
— Cicho... cicho... i dość — odparł Chrapski — jutro trzeba do siana kto żyw... i o tym nie myśleć...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.