Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No — cóż, co ci napastnicy myślą? zawołała matka.
— Zwyczajnie jak napastnicy... zabierają się do szturmu, ale ten co dowodzi chce koniecznie wprzódy pomówić z młodą panią przez okno u furty. Czy mu to dopuścić?
Domcia się zerwała...
— Niech nie myśli że ja się go boję... moja mamciu, pozwól, juściż mi się nic nie stanie...
— Ale nic, furta mocna, rzekł Chrapski... tylko po co z niemi gadać... ja bym dał ognia... i...
— Moja mameczko pozwól! ja pójdę! zobaczysz, ja go zawstydzę... on nie będzie śmiał...
— Rób co chcesz — ja głowę tracę, odparła w krzesło się rzucając pani Bożeńska. Domcia tylko umiała matkę w rękę pocałować i wybiegła. Chrapski ledwie mógł za nią podążyć do wrót... Ale trzeba było stołka przystawić aby mała dzieweczka mogła do okna dostać.
Gdy jej główka zarumieniona i gniewna pokazała się w okienku, Zbisław rozpromieniony cały poskoczył ku niemu, czapkę zdjął i na twarzy jego taki zapał się odmalował, takie szczęście iż nawet gniewna Domcia do-