Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napastnika tak przedziwnie puścić z kwitkiem... a! coby to była za rozkosz!
— Ale sza! cicho! szepnęła klucznica która z Chrapskim była od dawna w emulacyi, ani słowa nikomu... ani Chrapskiemu, ani temu żółtodziobowi Joachimkowi, oni wszystko popsują, ja sama ludzi dobiorę i przygotuję i zrobię — i będzie dobrze...
Do wieczora nie było nowej na zamek napaści, ale snuło się mnóstwo ludzi oglądając do koła i szukając, którędy by się najłatwiej wcisnąć mogli. — Chrapski podwajając pilności, szczęśliwy, zajęty, wydawał rozkazy, latał, łajał, komenderował i w myśli już zwyciężał nieprzyjaciela; który bardzo zwolna i bezpiecznie sobie poczynał jak gdyby mu nic w świecie nie groziło.
Słońce już zachodziło, gdy według rachuby p. Zbisława czas zostawiony do namysłu oblężonym upłynął, i pan młody podszedł pod bramę...
Zastukano do furty.
— Niech tam kto wyjdzie! zawołał.
Chrapski twarz wąsatą wysadził z za okna, którego zasuwę warowną z wielką trudnością odryglowano. Pokłonili się sobie.
— Czołem! — Czołem.
— A cóż! czyście się też namyślili? za-