Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

równych tworzyły jasne, świetliste kontury koronkowej budowli podziemnego dworca kolei. Muzyka umieszczona na galeryi wysoko u stropu komory, rzucała z trąb mosiężnych pełne, odbite z wybornym rezonansem od skał kamiennych tony, na płynące nieustannie fale publiczności, która wesoło gwarząc skupiła się przy suto zastawionym bufecie.
Marie! au nom du ciel — ma chérie! — gdzieś ty się podziała? — krzyknęła ciocia Kamila.
— Sądziliśmy, że pan popełnił raptus puellae! — zawołała ciocia Józia.
Obydwie panie były ogromnie rozbawione, buzie miały pełne kanapek, piły piwo w otoczeniu licznych znajomych, którzy wprost zachwyceni byli dworcem kolei.
— Ot, to mi naprawdę imponuje — mówił jakiś zażywny jegomość — światła mnóstwo, muzyka wyborna, bufet pyszny!
— I to wszystko kilkaset metrów pod ziemią — zauważył drugi.
— A mnie panie bdziu nic nie imponuje! — rzucił jakiś malkontent. Jama jest jama, czy ciemna, czy oświetlona. Przy tem panie bdziu, co krok to oszukaństwo. Gadali: sól, sól, wszędzie sól, sama sól, a ot, gdzie rusz, to drzewo.
— Ciszej trochę, bo tu inżynier stoi.
— Niech słyszy panie bdziu, co mi tam.
— Marie! n’as tu pas faim? prenez donc quelque chose — mówiła ciocia Kamila, ciągnąc Marynię do bufetu.
— Dziękuję cioteczce i proszę bardzo niech cioteczka do mnie mówi po polsku, bo pan Zdzisław nie lubi mocno edukowanych panien.