Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieuczony wyciosał na pamiątkę wieczną, w ścianie solnej monstrancyę.
— Jakie te wasze dzieje są wszystkie smutne!
— Dlatego, by rozchmurzyć czoła zwiedzającym urządzamy zawsze w kopalni huczną muzykę... Słyszy ją pani.
Weszli na oświetlony rzęsiście kolorowymi lampionami most długi, który prowadził do dwóch obelisków z soli z napisami złotymi, gdzie się przeważnie skupiła publiczność. Most zaopatrzony w wysokie poręcze przedzielał wzdłuż głęboką komorę. Dno komory rozświecało mnóstwo rozstawionych w różnych odstępach i z nierówną siłą płonących kaganków.
— Kaganki życia! — rzekł Miński.
— Znam je trochę z cudnego obrazu Stachiewicza.
— On tu do tego właśnie obrazu czerpał natchnienie.
— Ten z żywym płomieniem — to pani, a ten gasnący: to mój — rzekł Miński i mówił dalej półgłosem patrząc w dół na światła:

Na dnie komory tak, jak na ludzkim padole
Świecą kaganki życia jasno — świecą żywo,
Przędziwo nasycone krwią młodą, oliwą,
Bujnie płonie, złocistą tworząc aureolę...

Idą lata, przychodzą troski, smutki bole,
Wichry i burze życia... płomienia przędziwo
Zaczyna schnąć, przygasać, pali się leniwo,
Łez wilgoć tłumi rychło energię i wolę!

Jeszcze się broni śmierci, jeszcze chwyta tchnienie,
Jak konający, gdy mu oddechu zabraknie...
Ostatnie rzuca błędne dokoła spojrzenie.

Życia! życia! wyschniętą piersią kropli łaknie.
Na próżno! Zgon przychodzi... jeszcze wzrokiem toczy...
Błysk... Dym... i ciemność wieczna... zgasły drogie oczy.