Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż to ten nieszczęsny konwenans, ta uniwersalna politura towarzyska zawsze na jedną modłę! — Kawaler z mniej lub więcej dobrą posadą bywa w domu w roli konkurenta, może odejść z kwitkiem, lub ewentualnie zostanie przyjęty. Następują uroczystości oficyalne: ślub i wesele, poczem żonie wolno już męża kochać. Wszystko ściśle według przepisów i prawideł. Niech Bóg broni, żeby się przedtem, jakiem gorętszem, słówkiem zdradzić kiedy!
— Tak, a wy na to słówko czekacie? — ażeby zdobywszy serce naiwnej, odejść z miną tryumfatora odepchnąć, porzucić, zapomnieć! Stare, znane, dzieje!
— Może... ale ja nie pojmuję miłości, gdzie niema pewnego choćby chwilowego tylko zdania się na łaskę i nie łaskę losu. Nie wierzę w takie krępowane konwenansem uczucie, chociażby nawet miało dużo pozorów szczerości.
Marynia spoważniała, nieznacznie odsunęła swą rękę i trzymała się sztywnie z daleka.
— Zeszliśmy na drażliwy temat... może przerwiemy — odezwała się po chwili smutnie.
— Wracam znowu do roli cicerona — rzekł inżynier — oto komora Drozdowice“, której strop był do niedawna bez wszelkich podpór.
— Świątynia miłości szczęśliwej — rzekła Marynia, jakby do siebie.
Komora Drozdowice“ tak się przedstawia, jak gdyby ktoś westybul olbrzymi z wykutymi na całą szerokość w litej skale stopniami odwrócił sufitem na dół. Stąpając po równej, jak stół powale mamy wysoko nad głową odcinające się przy jasnem świetle bengalskiem z plastyką silną obszerne, masywne schody, po których mógłby kroczyć swobodnie kolos rodyjski.