Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sztowniejszymi filarami, wszystko napróżno; trudno się oprzeć myśli, że coraz spieszniej zbliżamy się do chwili, w której ta świątynia wspaniała, wytrwałą pracą mrówki ludzkiej stworzona — istnieć przestanie!
W tej chwili purpurowy promień ogni bengalskich zatopił całe presbiteryum w krwawym blasku, na którego tle gigantyczne białe filary rusztowania zdawały się być dziełem Tytanów.
— Marność nad marnościami i wszystko marność! — zawołał inżynier.
— Serce się krwawi — dodała Marynia — że człowiek taki bezsilny...
— Przychodzi mi na myśl pewna analogia — rzekł inżynier — oto świątynia ludzkiego serca opromieniona żywym blaskiem miłości. Wszystko wygląda cudownie, zdaje się, że trwać będzie wieki całe niezmiennie.
Wtem — zwątpienie działać zaczyna... Na stropie komory ukazują się rysy, z początku drobne, potem coraz większe. Napróżno podpieramy je belkami: pocieszenia, otuchy, nadziei, wszystko na próżno! — kres już nie daleki — dokończył smutnie.
— Tylko, że między tą, a tamtą świątynią zachodzi pewna różnica — rzekł.
— Jaka? — spytała Marynia.
— Świątynię serca można ocalić jednem szczerem słówkiem...
— Dlaczego? — spytała Marynia, przystając na chwilę i patrząc mu głęboko w oczy — dlaczego pan wyjechał ze stron naszych i wcale nie dał znać o sobie?
— Po co? — wszak nie otrzymałem od pani, ani jednego marnego słówka, któreby mnie upoważniało do tego.
— Jakto? więc pan chciał, ażeby panna dobrze wychowana...