Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dajcie mu tam arendarzu na przepłukanie gardła — wystąpił ktoś z propozycyą.
Grzela skinął ręką, by się uciszyli, i mówił dalej:
— A jeśli wam zestawię obecne ich zarobki z tem, co mieli przed laty, to dopiero poznacie różnicę. I oni dawniej brali mało co więcej niż my teraz bierzemy, ale oni umieli sobie poradzić, bo na wszystko jest sposób, tylko trzeba się umieć wziąć do tego dobrze. A wiecie, jak się nazywa ten sposób?
Wśród zasłuchanych zapanowała przez chwilę zupełna cisza.
— Strajk!! — zawołał Grzela.
Słowo to, rzucone w tłum, zaczęło się powtarzać, rosnąć, olbrzymieć, przeszyło jak błyskawica setki głów rozpalonych i wstrząsnęło niemi jak huragan.
— Strajk — Strajk — Strajk — podawano sobie z ust do ust.
Nikt z otoczenia zrazu nie zauważył, że Ignacy, który przez cały czas mowy Grzeli przeczącym giestem ręki dawał do poznania, że się z jej treścią nie zgadza, wyskoczył na drugą ławę i chciał przemówić. Dopiero kilkakrotne:
— Bójcie się Boga ludzie! — Opamiętajcie się! — przyciszyło gwar na chwilę.
— Bójcie się Boga, ludzie, co wy też robić chcecie?! Czy was rozum opuścił? — mówił Ignacy, trzęsąc rękami. — Jakże można tę naszą biedną kopalnię porównać z kopalniami w Anglii i Ameryce? Przecież on nam tego płacić nie może, co oni tam dają, bo sam nic nie ma, sam jest chudziak.
— A ty skąd wiesz, że nic niema? Siedzisz w jego kieszeni? czy co? — zainterpelował go wypędzony