Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

BODEŃCZYK (wchodzi z przedpokoju. Nieśmiały, szukający).
ALFRED (dostrzega go, ukrywa rękopis w zanadrzu): Ty, ty tutaj!
BODEŃCZYK: Dziwisz się… takeśmy się dawno nie widzieli… Widzisz, podleje człowiek!
ALFRED: Nawet taki bohater, jak ty.
BODEŃCZYK: Nawet człowiek, zaszczycony twoją ironią. (Rozgląda się). Miałem się tu spotkać z dyrektorem teatru i wydawcą… miano nas zaznajomić…
ALFRED: Aha, tyś podobno sztukę napisał…
BODEŃCZYK: Wykończyłem tę, której fragmenta poznałeś już kilka lat temu.
ALFRED: Długoś swe dzieło lepił.
BODEŃCZYK: Dużo też w nie włożyłem.
ALFRED: I chcesz je wystawić?
BODEŃCZYK: Zdaje mi się, żem do tego dojrzał.
ALFRED: Phi, jakich ty słów używasz! Myślałby kto: prorok, Mojżesz, Zarathustra, co długo żył na puszczy, a teraz idzie między ludzi nowe prawdy obwieszczać.
BODEŃCZYK: Coś ludziom do powiedzenia, zdaje się, mam.
ALFRED: I obalić bożki fałszywe!
BODEŃCZYK: To już konsekwencya.
ALFRED: A do jakiej kategoryi mnie zaliczasz?