Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

panów popychał z błota w błoto — — jak ja na tej scenie się pokazują… czuję to dobrze!… z każdym dniem bardziej czuję! te tysiące ogarnia jakieś wzruszenie… ciepłe, serdeczne… i wszyscy mimowoli posyłają mi uśmiech, oklask… Dla niego urąganie, dla mnie… Zwyciężam ja, nie on, ja zdobywam sztukę — ja! ja!! (Przy ostatnich zdaniach chwyciła była jego ręce, teraz je nagle odrzuca). Co z tego, kiedy ty mnie odtrącasz!
BODEŃCZYK (wstał, kilka chwil patrzy jej w oczy, głaszcze ją delikatnie po włosach).
FELKA (słania mu głowę na pierś, z cicha): …Tak mi ciężko, tak mi smutno! Całe moje życie przewija mi się przed oczyma! (Żachnęła się niecierpliwie, wstaje). A przyjść do pana, to jakby do starego księdza! (Ordynarnie): Wolę już brutalstwo Mirosza!
BODEŃCZYK: Fela!!
FELKA: Aa, przecie przemówiłeś po ludzku, przecie cię jakby ukłuło! Więc to panu nie jest tak bardzo obojętne?
BODEŃCZYK: I po co o to pytasz, Fela?
FELKA: Bo chcę wiedzieć, muszę wiedzieć! Bo pan jedyny człowiek — inny, niż tamci, niż wszyscy… O, niech pan nie mówi. Przecie pan wie… Zresztą ja chyba najlepiej… Co tu gadać! Ani ja święta, ani chcę być świętą… (Z przykrym śmiechem): Wcale nie święta!