Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

BODEŃCZYK: I moim ideałem nie jest taka świętość!
FELKA: Więc co? co? powiedz? (Dysząc namiętnością). Czemu się tak męczymy?
BODEŃCZYK (mierzy kilka razy pokój, potem bierze ją za rękę, prowadzi przed Wenerę, odsłania): …Widzisz?
FELKA: I co? (Zuchwale). Sądzisz, żem mniej dobrze zbudowana?
BODEŃCZYK (w uniesieniu): W niej wszystko pięknem! I jej kształty cudne, i jej zmysły otwarte, jak kielich do słońca… Wszystko, co jej dało morze i niebo i ziemia, wszystko umiała przemienić w piękno… Nic do niej nie przylgnęło z brzydoty życia… Co chwila jest, jakby dopieroco z toni lazurowych wyszła!

[Zasuwa draperyę]

(w oczy). Czy ty wiesz, ilu dzisiaj przez ciebie przemawiało? ile masz na sobie stygmatów psychicznych?

[Z tłumionym krzykiem]

Nie chcę się znaleść w tłumie! Tylko to nie, tylko to nie!
FELKA (ze spuszczoną głową, po chwili): Bądź zdrów.
BODEŃCZYK: Dokąd?
FELKA (śmieje się gorżko): A dokądżeby? Rozmyślać… rozmyślać i nienawidzić. …Bo kochać, widzę, już mi nie wolno.