Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szablonowo, jak wszyscy… (Ciszej). Pan wie, że go nie kocham! (Wybucha śmiechem nerwowym, przechodzi w ton wyuzdania). No czemu pan tak spuścił oczy? Omal pan się nie zarumienił… Haha, jak Boga kocham! pan może i rumienić się umie!
BODEŃCZYK (bierze ją za obie ręce, patrzy jej w oczy): Znowu?
FELKA: A znowu! a znowu! Jestem dzisiaj w humorze boskim, powiadam panu, dyabelskim. Właściwie powinnam śmiać się, skakać, kankana tańczyć, hahaha! Tam, tam! w teatrze, w tem jedynem miejscu, które jest dla mnie święte, gdzie mię czasem dreszcz przechodzi, jak kiedyś w kościele, kiedym jeszcze dzieckiem z matką tam chodziła — — tam się odbywa sąd! sąd się odbywa! — Słyszy pan? Zmieniły się role! Ten, który miał ze mnie człowieka zrobić, a zrobił dziewkę swoją i rzucił, i zdeptał — ten poeta, ten wybraniec, ot stoi tam przed tysiącem ludzi — bo to on stoi na scenie! on duszę swoją ukazuje! a te tysiące mu mówią: nie podobasz nam się! precz idź! Słyszy pan? cały teatr w tej chwili śmieje się zeń, syczy, urąga: marną dałeś sztukę, marną masz duszę! A gdy ja się pokazuję na tej samej scenie — ja, takie nic, taka Felka-stróżówna, co ją matka pchała aż na pierwszy rok seminaryum, potem ojciec, wujek, tłum inteligentnych