Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kółko… pamięta pan, w jakim bohaterskim nastroju był ówczesny mój ideał? Hahaha!
BODEŃCZYK: Urosła pani od tego czasu!
FELKA: Cierpiałam dużo od tego czasu!
BODEŃCZYK: I jest pani za to artystką. Jest w pani to, na czem duszy Alfreda zbywa. On nigdy prawdziwie nie kochał i nie cierpiał.
FELKA (w zamyśleniu): To właśnie myślałam. Tylko nie umiałam, tak jak pan… (Po chwili). A przecie! Jeśli kto — to ja byłabym potrafiła uratować jego sztukę.
BODEŃCZYK: A to jak?
FELKA: Przecie pan sam określił! Jabym potrafiła pokazać, jak takie stworzenie, które się wałęsa po śmietnikach, które się podnosi na ulicy i zabiera do gabinetu — jak takie stworzenie się zamienia w szkielet. I jabym potrafiła pokazać, jak taki martwy, zimny szkielet nabiera życia, krwi, namiętności, duszy — jeśli się woń tchnie miłość. Ludzieby na mnie patrzali, nie na maszyneryę. Ja sama — taki szkielet!
BODEŃCZYK (podchodzi, w oczy): Fela, ty go kochasz!
FELKA: Ja, Alfreda? Hahaha! A to się wybrał! Ja dawno byłabym zapomniała o jego istnieniu, gdyby… gdyby nie to, że czasem czuję, że go nienawidzę.
BODEŃCZYK: Więc przecie
FELKA: Żadne więc! Że też pan musi tak