Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED: Co ty pleciesz, co ty pleciesz!

[Pukanie. — Wchodzi]:

SAGAN–SAGANOWICZ: Dzień dobry! dzień dobry!
ALFRED: Aa, dziedzic kochany! Jak się masz!
SAGAN: Ano przyjechało się znowu ze wsi, choć dyabli wiedzą, co mnie ciągnie do tej podłej dziury! Myślałem, że się kopnę do Paryża…
ALFRED (wchodzi do drugiego pokoju. Stamtąd): To ty do Paryża jedziesz?
SAGAN(szeptem do Felki): Do pani przyjechałem! Myślałem, że się wścieknę… Teraz nie będziesz chyba tak okrutną… (Głośno do Alfreda): Tak, ale stary się sprzeciwia. Na Paryż, pada, czas jeszcze…
ALFRED (wchodzi, niosąc surdut w ręku): W myśl znanego przysłowia sądzi, że nie zrobią tam z ciebie ryżu…
SAGAN: A was to wiecznie żarty się trzymają. Jak Boa kocham, dziwny naród z was, artystów…
ALFRED: Choć bieda, to hoc — prawda? My bo, widzisz, choć nieraz chłopskie syny, jedyni dziś spadkobiercy szlacheckiej fantazyi i tężyzny… Wy bo na kapcany schodzicie!
SAGAN: O przepraszam cię bardzo… To prawie obraza…
ALFRED (ze śmiechem): Prawda, prawda,