Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED (biega): Zwyciężyło „nasze biedne społeczeństwo“! Biedne, bo nawet na jedną zasadniczą rozprawę z nami się nie zdobyło. Bo w taki bezecnie idyotyczny sposób…(Cisza). I co? milczycie?
MIROSZ: Kogo ze znajomych można było naciągnąć, wiecie, nie oszczędzałem… Teraz… gadać łatwo, zrobić nic się nie da. Próbowałem naciągać tę grubą bankierową, którą mię sekujecie — odmówiła baba… Puściłem węża między aktorów… przyrzekłem, że będziemy drukować takie ich bycze karykatury, że cały naród będzie stał z rozdziawionemi gębami… ale co który z nich sympatyczniejszy homo, to sam, jak turecki święty… (Cisza).
ALFRED: A tak czytali… psioczyli… dyabłem mnie nazwali, dyabłem!
BODEŃCZYK: Być zwyciężonym nawet nie przez wroga czynnego, ale przez inercyę, bierność… A myśmy przecie coś w sobie mieli… coś do powiedzenia!
FELKA (staje na progu): To „Chryzantem“ przestaje wychodzić?
MIROSZ (przy niej): Tak, markietanko młodej sztuki polskiej, kapłanko chryzantemów… Teraz płaczką na naszych grobach zostaniesz. (Próbuje coś do niej dalej mówić).
FELKA (odeń się odwraca):
ALFRED: A może przecie znajdzie się rada..