Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

MIROSZ: Dosyć, dosyć, dosyć, bo się wścieknę! To potośmy się zeszli?
BODEŃCZYK (łagodnie): Słuchaj, Franek. Mamy teraz coś ważniejszego…
SWARA: Coś ważniejszego?
ALFRED: Być, albo nie być, idyoto — to teraz pytanie. Pół guldena „Chryzantem“ miał dochodu w tym tygodniu, długów mamy więcej, niż włosów na głowie: to chyba najczarniejszy grobowiec tajemnic!
SWARA: Aaa, o to chodzi.
ALFRED: Oddacie mi sprawiedliwość, żem sił nie szczędził. Staliśmy przed społeczeństwem, jak przed słoniem: kłuliśmy go, pod trąbę smolili, aby tylko wywołać czucie, ruch… A społeczeństwo — nic!
BODEŃCZYK: To mnie najwięcej — no, w zdumienie wprawia! Tyś rąbał i drwił i kąsał, ja roztrząsałem rzeczy bądźcobądź zasadnicze — i gdybyż nas zwalczano, gdyby mi wykazywano, że teorye moje są błędne, estetyka fałszywą… Ale nic, nic!
SWARA: Ah, bo wy nie znacie taktyki stróżów społeczeństwa! Ja sam nieraz próbowałem podbechtać mego szefa: panie redaktorze! nie odpowie pan coś na te artykuły w „Chryzantemie“? A stary wyga wzruszał ramionami: „Totschweigen“! odpowiadał. Poco polemiką robić reklamę? Milczeniem najskuteczniej ich zabijemy.