Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kapelusz, wciśnięty na głowę, prawie zasłania oczy). A tam?
MIROSZ: Nie poznajesz?
ALFRED: Tak nagłe przejście od ciemności… Doprawdy…
FELKA (odrzuca pelerynę i kapelusz, staje w prostej bluzce i z warkoczami, okręconymi dokoła głowy, młoda, świeża, onieśmielona).
ALFRED: Felka!
FELKA (jeszcze zadyszana): A to ja, ja! Widzi pan! Mówiłam: odwiedzę pana, a pan: nie! lokaj, ojciec, matka! A przecie jestem! jestem! (Po chwili, miękko): Bardzo się pan gniewa?
ALFRED (w porywie radości chwyta ją, podnosi, całuje): Pycha! bosko! Pokaż-że się, jak wyglądasz! A to ci niespodzianka!!
FELKA: Ja już od kilku dni ciągle se myślałam, jakby tu myrgnąć… (Żywo mu opowiada; on, uradowany, głaszcze ją po twarzy).
MIROSZ: Jak się masz Bodenius! Faceci się nie znają? (Przedstawia). Bodeńczyk, największy niezdara między poetami i największy poeta między niezdarami… Ze Swarą znacie się chyba całe wieki. Obwieszczam fakt ważny, wiekopomny. Słuchajcie narody! Satanizm Swary przebył ewolucyę! Makabryzmem stał się! Baczność: nowe słowo! Zginął satanizm, urodził się makabryzm! Urodził się — gdy ten tu przytomny Swara wszedł do redakcyi „Narodowego“!