Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia się… Poprostu fizycznie… Pustynia — żar — tajfun — a przedemną fata morgana. Pokój mi się zaludnia… Widma zmarłych bogów… Lalki niedołężne — to postacie jehowiczne… Ocal — wołają — ocal, co z naszej duszy nieśmiertelnem, to wielkie, nienazwane… to… Powiadam ci Alf, ostatnie włókno mózgu… (Ściemniło się prawie zupełnie, gdy ci dwaj tak siedzą, ręka w rękę, rozgorączkowani, uniesieni — nie słyszą nawet, że drzwi od przedpokoju się otworzyły. — Na progu staje cała paczka rówieśników).
MIROSZ (na czele. Słusznego wzrostu, śmiały, zawsze pewny siebie. Kapelusz fantastyczny i peleryna, pod nią aksamitna kurtka i ogromny fontaż krawata. Mowa hałaśliwa, ruchy zamaszyste, czupryna — istny las. — Na progu): Co, u dyabła? mówił niewolnik, że panicz w domu… (Wtłaczają się inni). Aa, panicz tu! co widzę? Z Bodeniusem — w ciemnościach — w kąt wtuleni… Słowo honoru! Sytuacya mocno podejrzana!
ALFRED (zrywa się): Cichoż, bazgraczu przeklęty! Tam!… (wskazuje na drzwi do dalszych wiodące pokoi). Jak się masz! — jak się macie! (Zapala gaz. — W świetle występują jeszcze dwie peleryny i wykrzywione kapelusze, oraz postać młodzieńca, stanowiącego żywy kontrast swoją elegancyą i dobrą tuszą. Jedna z peleryn, najdłuższa, prawie ziemi sięgająca, zatrzymała się była przy drzwiach, w cieniu;