Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że jak coś powiesz — jakbyś nowy kawał świata stworzył, czasem znów…
BODEŃCZYK: Uważasz mnie za idyotę.
ALFRED: Znowu dworujesz sobie. Wiesz dobrze, że w ten sposób nikt… Jesteś tylko zagadką.
BODEŃCZYK: Sfinksem, Chimerą, Żelazną Maską. Oj, Alf! Alf!
ALFRED: Oj, Bodenius, Bodenius! Wiesz, jak lubię ten ton… Bo powiedz sam… Skrytyś, milczący… Czasem tylko pokażesz jakiś utwór, o którym dyabli wiedzą, co myśleć… Cóż to? Nie raczysz się zniżyć do mnie? nie uznajesz mnie równym sobie?
BODEŃCZYK: Zwaryowałeś, Alf?
ALFRED: Wiesz dobrze, że na tobie jednym mi zależy. Tyś od gimnazyum mnie poniekąd prowadził, z tobą — wiesz, no, pamiętasz przecie! A od pewnego czasu mam wrażenie…
BODEŃCZYK: Czego?
ALFRED: Że ty tracisz wiarę we mnie.
BODEŃCZYK: No, powiadam ci, masz fantazyę, godną nie poety, ale histerycznej baby. Skąd? na jakiej podstawie? Milczący-m, skryty: nie lubię poszarpanych szmat swej egzystencyi wywlekać. Zresztą nie takie historye, jak życie prywatne, powinny nas łączyć. Jest coś ważniejszego… A to znowu — w ukryciu, bo doprawdy,