Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

RADCZYNI: Dosyć, dosyć! Zostawże cokolwiek! Życie mi zatruwasz… Tam spali się wszystko… Niegodziwy jesteś… (Zatrzymując się chwilę): Mój Fredziu, a może przecie?
ALFRED: Tam kurczęta się palą!
RADCZYNI (pędem wybiega).
ALFRED (chodzi chwilę po pokoju, rzuca okiem na papier, wzdycha i z piórem w ręku próbuje myśleć. — Pukanie): Kto u dyabła?
(Drzwi się uchylają. — RADCZYNI, AMA).
AMA (lat niespełna 19, zdrowa, hoża; mięszanina tresury i naiwności): Można?
ALFRED: Ależ…
RADCZYNI: Widzisz, niewdzięczniku czarny… Panna Ama lepsza, niż ty.
AMA: Mam przecie interes do pana. A jak pan nie mógł…
RADCZYNI: Nie mógł, pani droga. Głowa go strasznie boli.
ALFRED: Uhm… Głowa… okropnie… (Z determinacyą): To po wczorajszej pijatyce, wie pani.
RADCZYNI: Co ty też wygadujesz, Fredziu?
ALFRED: Niechże pani siada, skoro mię pani zaszczyciła…
RADCZYNI: Może pójdziemy do salonu…
ALFRED: Ej, co mi tam salon!
AMA: Ja bo przyszłam do pana, jako do poety.