Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED: Widzi mama, panna Amalia także jest zdania, że salon to nie Parnas. Za to tu jest Parnas. Tylko gdzie tu… (Zrzuca z krzeseł stosy przedmiotów). Czy na Parnasie były fotele, czy zwyczajne krzesła?
RADCZYNI: Że też u ciebie zawsze taki nieporządek! Panna Ama gotowa pomyśleć, że tu się nigdy nie sprząta.
ALFRED: A czy na Parnasie wogóle się sprzątało? Zaraz, zaraz… (Podsuwa krzesło). Widzi pani, jeden ze zgubnych skutków alkoholizmu. Wróciłem nad ranem… trochę nieprzytomny… choć nie całkiem, broń Boże… napisałem jeszcze kilka sonetów — co prawda, także niezbyt przytomnych… Zato co za bibka! Papa Zeus i kuzynek Bacchus by nam pozazdrościli. Wypiliśmy w kilku — sześć waz ponczu własnego wyrobu. A wie pani, co taka bycza waza pomieści? Cztery flachy starożytnej przepalanki, dwie butle Jamaika, piąć szampitrów, do tego pół tuzina cytryn i deko kwasu pruskiego…
RADCZYNI: Jezus Marya!
AMA: Co też pan!…
ALFRED: Zwykłe, takie sobie sympatyczne H C N. Dla żołądków dobrze wychowanych, filisterskich — katastrofa, ale nasze tak już spalone od alkoholu, że żadnej wrażliwości!
AMA (wie, że blaguje — ale ją to bierze): Żarty…