Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 108 —

zaczepki, a wyniósłszy wszystko swoje, poleciała po Jędrzycha.
Dominikowa nie przeciwiła się już niczemu, lecz i nie odpowiadała na zagadywania Hanki, ni na Jóźczyne jazgoty, dopiero kiej zabrali rzeczy na wóz podniesła się i wyrzekła, grożąc pięścią:
— By cię nie minęło co najgorsze!
Hanka jaże ścierpła, ale, puszczając te słowa mimo uszów, zawołała:
— A przypędzi bydło Witek, to ci twoją krowę zagna do chałupy! a po resztę niech kto przyleci wieczorem, to się pozgania.
Odeszły milcząco, skręciły na drogę i szły, zwolna okrążając staw, samym jego brzegiem, jaże się odbijając w wodzie.
Hanka długo patrzała za niemi, z jakąś dziwną zgryzotą i markotnością, a że nie miała czasu na rozważania, bo najemnicy ściągali z pola, to schowała zapis do skrzynki, pod klucz, zawarła ojcową stronę i zabrała się do obiadu, całe jednak przypołudnie chodziła struta i milcząca, nawet niechętnie dając ucho przypochlebnym słówkom Jagustynki.
— Dobrzeście zrobili! Już dawno trza ją było wygonić. Rozpuściła się, kiej dziadowski bicz, bo któż jej co zrobi, kiej stara z proboszczem zapanbrat! Drugą toby już dawno wyklął z ambony!
— Pewnie, juści! — przytwierdzała, odsuwając się, aby już więcej nie słuchać, a gdy wszyscy rozeszli się znowu do roboty, zabrała Jóźkę i poszły pleć len,