Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —

bo się miejscami tak często puszczała złotucha, jaże niektóre zagony żółciły się już zdaleka.
Skwapnie się wzięła do pielenia, lecz, mimo to, męczyły ją pogrozy Dominikowej i przejmowały niemałym lękiem, a głównie jednak rozmyślała, co Antek powie na to wszystko.
— Jak mu pokażę zapis, to się rozchmurzy. Głupia! sześć morgów, toć prawie gospodarka! — myślała, spoglądając po polach.
— Wiecie, a docna przepomniałyśmy o tym papierze o Grzeli.
— Prawda! Przerywaj Jóźka, a ja poletę do księdza, on przeczyta.
Nawet rada była, że pójdzie między ludzi, a przewie się, co na to wszystko powiadają.
Przyogarnęła się nieco w chałupie, a wyjąwszy papier z za obraza, poszła z nim na plebanję. Nie zastała jednak księdza, był w polu przy swoich najemnikach, przerywających marchew; dojrzała go już zdala, bo stojał prawie całkiem rozdziany, w portkach jeno a w słomianym kapelusie, ale bliżej nie śmiała podejść, obawiając się, że musi już wiedzieć i jeszcze gotów ją wykrzyczeć przy ludziach. Zawróciła więc do młynarza, któren właśnie był wraz z Mateuszem puszczał na próbę tartak.
— Przed chwilą żona mi opowiadała, jakżeście to wykurzyli macochę! Ho, ho, pliszka się widzi, a ma jastrzębie pazury! — zaśmiał się, bierąc się do czytania owego papieru, ale, jeno rzucił okiem, zawołał: — Zła nowina! Grzela wasz się utopił! Jeszcze na