Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Później, później. Teraz niema czasu na takie drobiazgi.
I dosiadł konia. Oczy jego szukały kogoś w kotłowisku uciekających wrogów. Spiął konia i popędził w kierunku swej toldy za oddziałem zbiegów, którzy chyłkiem przekradali się w tę stronę. Jeden z nich, na przedzie spostrzegł prześladowcę, zatrzymał się, napiął łuk i strzelił. Świsnął wąsaty pocisk tuż koło ucha Czandaury i zatopił się w sercu nocy. Król ściągnął boki rumaka ostrogami i w kilku potężnych susach dopędził tylne szeregi uciekających. Z okna chaty płonącej przy drodze wyśliznął się długi jęzor ognia i oświecił jaskrawo ich twarze. Czandaura wydał okrzyk gniewu i zemsty. Poznał w przywódcy oddziału Marankaguę. Szaman rączy jak jeleń pędził w stronę świątyni Pele. Król zabiegł mu drogę i ciął szablą, mierząc w głowę. Czarownik zręcznie uchylił się i dotarł do wrótni chramu. Zanim Czandaura zdołał zsiąść z konia i wtargnąć za nim do wnętrza, tamten wypadł z gontyny drugą stroną, unosząc w ramionach kapłankę Rumi. Z krzewów akacyj obok świątyni wysunął się czekający tu już widocznie od pewnego czasu Mahana z dwoma końmi i podał szamanowi jednego z nich. Marankagua prze-