Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w oczach Czandaury. Stłumił okrzyk bólu i wściekły rzucił się na napastnika. Zadźwięczały o siebie miecz i tomahawk, aż posypały się iskry i odpadły. I po raz drugi zwarły się bronie i po raz drugi rozłączyły bez skutku. Aż przy trzecim wypadzie miecz Czandaury dosięgnął Czarnego w czoło. Olbrzym zachwiał się i wypuścił z rąk siekierę. Unieśli go w cienie nocy towarzysze.
— To był Tarmakore, król Itonganów Czarnych — zawołał Izana, walczący mężnie jak wilk „aguara“. — Niech żyje król Czandaura!
— Niech żyje Czandaura! — powtórzyli rozentuzjazmowani wojownicy.
Zwycięski pojedynek władców rozstrzygnął o wyniku walki. Napastnicy załamali się. Ataki ich osłabły, straciły inicjatywę i pewność. Gdy na dobitkę odezwały się okrzyki bojowe oskrzydlającego oddziału Ngahue’go, poszli w rozsypkę. Rozpoczął się pościg. Czandaura choć rainny i krwią broczący kazał podać sobie konia.
— John — perswadował mu Peterson. — Daj sobie wpierw zaopatrzyć ramię. Zbyt silnie krwawi. Ja już z tymi hultajami skończę. Pozwól, że cię wyręczę.
Lecz Gniewosz podniecony walką i zwycięstwem nie chciał ani słyszeć o tem.