Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Inżynier położył mu rękę na ramieniu i rzekł cicho, lecz dobitnie:
— Nigdy więcej nie będę ich sługą.
Pażałujesz tego, sahibie. Zrobiłem, co mi kazał głos wewnętrzny.
— Z rady twojej niestety skorzystać nie mogę. Nie zejdę z obranej drogi.
Wyciągnął rękę na pożegnanie. Fakir dotknął jej lekko końcami palców i odszedł w ciemność.
Gniewosz oparty o balustradę werandy przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę nocy. — Słowa starca wplątały się w nią powoli niby senny haft — kapryśne, irracjonalne, nierzeczywiste. Niby ostatnie, bezsilne echo spraw, które były już poza nim. Czuł się wobec nich silny i opancerzony. Przeciągnął się znużony, ziewnął i zaśmiał się cicho. Odpowiedział mu plusk wiosła i zabłąkany wśród nocy fragment melodji. Ktoś przepływał obok i nucił pogodną, beztroską piosenkę.
Gniewosz odsunął kotarę u wejścia i zajrzał wgłąb. Po twarzy jego rozlał się wyraz rozrzewnienia. Na otomanie w dyskretnym blasku matowej lampy spała Ludwika.
Zwinięta w kłębek, z ramieniem prawem podłożonem pod głowę, w złotych lokach,