Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 085.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chcąc dać Zoni lepsze wyobrażenie o ryku lwa, wydał z głębi piersi ryk tak grobowy, tak rozpaczliwy i przeraźliwy, wzmocniony jeszcze echem, od skał odbitem, że konie rzuciły się w bok, a z powozów, poprzedzających ich pojazd, wyjrzały głowy podróżnych. Wszyscy pewni byli, że zdarzył się jakiś wypadek, gdy jednak dostrzeżono kaszkiet naszego bohatera, osłoniony welonem, oraz sterczący z boku olbrzymi oskard jego, posypały się klątwy i pytania: — Cóż to za bałwan? Jak się nazywa?
On sam zachował zupełny spokój i zapuścił się w szczegóły walki z drapieżcą, sposobu strzelania doń, ściągania skóry i konieczności osadzenia na lufie ułamku brylanta, by móc dobrze mierzyć w ciemności. Zonia słuchała z zaciekawieniem, a nozdrza jej drżały zlekka.
— Podobno Bombonnel poluje jeszcze! — ozwał się brat. — Czy go pan zna?
— O, tak... — odrzekł Tartarin bez zapału — ale choć to dość zręczny myśliwy, mieliśmy tam znacznie lepszych.
Błogosławiony człowiek domyślny.
Po chwili dorzucił z melancholijnym uśmiechem: — Polowanie na grubego zwierza daje emocje silne, a kiedy ich zbraknie, uczuwa się pustkę, której nic wypełnić nie zdoła.
Maniłow widocznie rozumiał język francuski i tylko nie mówił nim, gdyż odezwał się do towarzyszy kilka słów, które Zonia zaraz przełożyła:
— Maniłow powiada, że pan należy również do naszego bractwa. Polujemy, podobnie jak pan, na grubego zwierza.
— Kroćset tysięcy... wiem... wiem... na wilki i białe niedźwiedzie! — odrzekł.
— Tak, na wilki, niedźwiedzie i inne, szkodliwsze jeszcze potwory.