Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 086.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rozbrzmiały na nowo śmiechy hałaśliwe, ale miały jakiś ton inny, dziki, zajadły, błyskały ostre zęby i usta wykrzywiał grymas krwiożerczy, to też biedny Tartarin przypomniał sobie zaraz, w jakiem się znajduje towarzystwie.
Nagle powozy zatrzymały się. Droga stała się bardzo stroma i tworzyła w tem miejscu długi zakręt, który kończył się na samym grzbiecie przełęczy Brünigu. Można ją było przebyć pieszo w daleko krótszym czasie, idąc przez wspaniały las modrzewiowy. Mimo, że deszcz dopiero co ustał, a teren był śliski, podróżni radzi byli skorzystać z krótkiej przechadzki i wszyscy niemal ruszyli gęsiego, wyciągnięci w długiego węża na stromej perci.
Z powozu Tartarina, który był ostatni, wyszli wszyscy mężczyźni, ale Zonia została ze względu na błoto. Kiedy nasz alpinista, zawadziwszy o coś swem uzbrojeniem, mocował się z przeszkodą, nie pozwalającą mu wysiąść, ozwała się doń przymilnie: — Zostań pan dla towarzystwa! — Oczywiście stary romantyk został, czując gwałtowne bicie serca i rojąc romans dziwny i zgoła nieprawdopodobny.
Ale natychmiast przekonał się o omyłce, bo Zonia, wychyliwszy się z powozu, śledziła niespokojnem spojrzeniem Bołybina i Włocha, nie zwracając nań wcale uwagi. Za tymi dwoma postępowali Borys i Maniłow. Tenor wahał się, nie chcąc zrazu zapuszczać się w las w takiem towarzystwie. Ale nie znalazł pozoru i poszedł. Zonia zaczęła gładzić nerwowo policzek pękiem fjoletowych cyklamów alpejskich i spozierała za nimi, aż znikli wśród modrzewi.
Powóz posuwał się zwolna. Woźnica szedł pieszo na przodzie w grupie towarzyszy. Piętnaście