Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 084.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

snuła się drożynami, wiodącemi ku kościołom. Droga zataczała coraz to ciaśniejsze kręgi i wznosiła się coraz to bardziej stromo. Jednocześnie roztaczał się coraz to dalszy widnokrąg, za każdem piętrem skrętu wyłaniały się doliny, rzeki i wyrastały szczyty. Ukazał się zębaty Finsteranhorn, przelśniony niedostrzegalnem stąd słońcem.
Okolica stawała się dzika. Rozsnuły się czarne cienie, jary rozwarły przepastne gardła, piętrzyły się skały, przewieszając się często przez drogę jakby je ktoś trzymał w powietrzu. Zaskakiwały to z prawej to z lewej strony czerwonopienne jodły, gęste świerki i koronkowe modrzewie...
Przestano się śmiać w powozie, a każdy spoglądał to w dół, to w górę, chcąc sięgnąć wzrokiem szczytu mijanych ścian skalnych.
— Wydaje mi się, że jestem w uroczyskach Atlasu! — powiedział poważnie Tartarin, a zauważywszy, że nikt na to nie zwrócił uwagi, dodał: — Brak tylko ryku lwa!
— Pan je słyszał? — spytała Zonia.
— Czy słyszałem lwa? — zdumiał się, a potem dorzucił z łagodnym uśmiechem: — Przecież jestem Tartarinem z Taraskonu, proszę pani!
Niepojętem jest nieuctwo tych barbarzyńców północy! Nazwisko jego nie zrobiło większego wrażenia, jak, gdyby oświadczył, że się nazywa np. Dupont, czy Mayer... nie wiedzieli nic o Tartarinie!
Ale nie sprawiło mu to przykrości i na pytanie Zoni, czy ryk lwa przeraził go, odparł dobrodusznie:
— Nie, pani! Wielbłąd mój zadrżał jak osiczyna, posłyszawszy go po raz pierwszy, ale ja skontrolowałem jeno przynętę i byłem tak spokojny, jakby ryczała krowa szwajcarska. Przyznać trzeba, że z odległości te dwa głosy są dosyć do siebie podobne.