Strona:Pod lipą.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz teraz szukali schronienia. Głód ich gnał, zimno ich gnębiło, noce długie, ciemne, mroźne noce zimowe z lasu ich wywiodły:
Przyszli do przydrożnej karczemki.
Wielki, ciemny bór urywał się tu nagle i tworzył wzdłuż drogi wysoką ponurą ścianę.
Karczma śniegiem osypana, wichrami pochylona, wiekiem zapadła w ziemię, była prawie niewidoczna.
Weszli.
Ksiądz Maćkiewicz usiadł w kątku na ławie, przytulił do siebie najmłodsze pacholę, któremu łzy na obliczu zamarzały... inni kładli się na ziemię, jak wpół umarli... a u szyby karczemki dzwonił wicher jeszcze swe wołanie żałosne i jako echem szumu żegnanie swe rzucał.
— Musimy się rozejść — powiada ksiądz Maćkiewicz. Spocząć nam należy, broni nie złożymy przed wrogiem, tylko ją odłożymy na czas wytchnienia.
— Siedmdziesiąt bitew stoczyliśmy, ani razu nie pisała na naszych czołach „trwoga“ swego znaku, ani razu nie pytało serce, gdzie troska o własne życie, jeżeli idzie o życie ojczyzny.
— Teraz rozejść się musimy. Za tydzień Święta Bożego Narodzenia. Niech każdy wróci do domu, niech wśród rodzinnych progów serce rozgrzeje, niech uleczy blizny i rany, niech pocznie wierzyć nową siłą, iż błyśnie nam gwiazda jaśniejsza i nowe jutro wstanie z popiołów.
Żmujdzkie pachole przytulone do kolan wodza — kapłana, szepce błagalnie.