Strona:Pod lipą.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie każ nam iść na spoczynek, gdy wróg w około. A Krajewski ranny i blady, powiada:
— Pójdziem posłuszni, aby na pierwszy odgłos wezwania znów stanąć.
— I ja pójdę do ojca — mówi ksiądz Maćkiewicz, staruszek osiwiały, już dawno syna nie widział, kto wie, czy go pozna?... Jakim ja inny dziś!..
— Ileż to ja dźwigam na sobie lat ciężkich i twardych, przeżytych w kilku miesiącach?.. O.. wierzcie mi towarzysze, zmęczonym bardzo. Powlokę się lasami, iść będę gąszczami do tej biednej zagrody ojca, aby żadne oko szpiega śladu mych, nóg nie dostrzegło, aby żadne ucho nie usłyszało ruchu... powracającego syna. Czy pozna mię ojciec?.. Nadejdzie wieczór wigilii... światło w chacie błyśnie, pies zaszczeka u wrót... stanie ojciec siwy w progu i spyta: kto tam?
— Jadą! - woła w tej chwili Zdanowicz, który stał przy oknie karczemki. Słyszę brzęk broni.
— Światła pogasić! rzucił ktoś z powstańców rozkazem, i w jednej chwili w karczemce noc zupełna zapanowała.
To zgaszenie świateł zdradziło powstańców.
Oficer moskiewski jechał z 30 żołnierzami po kożuchy do miasta Nilki, kilka mil od Kowna. Przejeżdżał obok karczmy, a obaczywszy nagle zgaszone światła, kazał swoim stanąć.
Długą chwilę dobijał się do drzwi, napróżno wołając. Kazał przemocą otworzyć.
Karczmę zastał pustą.