Strona:Pod lipą.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



POZNANY.



S

Sli[1] długo borem ciemnym. Zapadali głęboko w śniegi, przebijali się przez zarośla szukali jakiegokolwiek śladu ścieżki. Zima huczała dziką muzyką wichrów. Śnieg spadał milionami białych, w zimne gwiazdy zmienionych łez — mróz palił policzki, ścinał palce u rąk i zesztywniał nogi.
Szli i szli... ani wiedząc, gdzie spoczną, ani marząc o tem, czyli ogrzać się będzie można.
Żadna wieś ich nie przytuli, żadna chata im wrót nie otworzy. Moskwa czyha i szuka, aby zgładzić — zdeptać, zdusić ostatni oddział litewsko-żmudzki, aby „znachora“, „buntownika“ tego księdza jak żelazo silnego ująć w swe ręce i zrobić raz koniec...
Dziewięć miesięcy bez wytchnienia trwali w walce, czuwaniu, odpieraniu wroga.

Bez wytchnienia, bez dachu, bez ciepłej strawy, bez odzienia chroniącego od wilgoci i chłodu.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Szli.