Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/782

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jak wielka pochodnia, jak stary las suchy, unoszący się odrazu do nieba, w locie płomieni i iskier? Pożar trwał ciągle, wielkie chmury dymu rudawego pływały nieustannie, słychać było wrzawę ogromną, może ostatnie rzężenie rozstrzeliwanych w koszarach Lobau, a może radość kobiet i śmiech dzieci, ucztujących za miastem, po wesołej przechadzce, siedzących przed drzwiami winiarni. Domy i pomniki zwalone, ulice zrujnowane, tyle ruin i tyle cierpień, a przecież życie wrzało jeszcze wśród płomienistego zachodu tej gwiazdy królewskiej, w blasku której Paryż pożerał się sam w swych zgliszczach...
Jan uczuł dziwne widzenie. Zdawało mu się, że w tem powolnem konaniu dnia, ponad tem miastem w płomieniach, wznosi się już zorza. A przecież był to koniec wszystkiego, zażarcie się losu, nagromadzenie klęsk takie, jakich jeszcze nigdy naród nie doznał; ciągłe porażki, utrata prowincyj, miliardy kontrybucyi, najstraszliwsza wojna domowa zatopiona we krwi, ruiny i trupy w całych dzielnicach, jednem słowem ni pieniędzy, ni honoru — wszystko należy odbudować!... On sam zostawiał tu swe serce rozdarte, Maurycego, Henryetę, swe przyszłe szczęśliwe życie uniesione przez burzę. A jednakże po za zgliszczem kipiącem jeszcze, pozostawała żywa nadzieja w głębi wielkiego i cichego nieba, niepokalanie czystego. Było to odmłodzenie się