Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/781

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Jan zbliżył się do zwłok Maurycego. Patrzał na niego, na jego szerokie czoło, które teraz wydało się mu jeszcze szerszem, na jego drobną i długą twarz, oczy szklanne, niegdyś nieco szalone, w których szaleństwo teraz zagasło. Chciał go uściskać, swego drogiego chłopca, jak go zwykle nazywał, i... nie śmiał. Zdawało mu się, że jest zlany jego krwią, cofnął się przed okropnością przeznaczenia. A! co za śmierć wśród ruin świata całego! W ostatnich dniach przy ostatnich szczątkach konającej komuny, trzebać było jeszcze tej ofiary! Biedna istota odeszła spragniona sprawiedliwości, w ostatnich konwulsyach wielkiego marzenia czarnego, tego olbrzymiego i potwornego płodu starej społeczności zwalonej, Paryża spalonego, pól wywróconych i oczyszczonych, by mogły zrodzić sielankę nowego wieku złotego...
Jan, pełen trwogi, zwrócił się ku Paryżowi. W końcu tego pogodnego i pięknego dnia niedzielnego, słońce ukośnie, na skraju horyzontu, oświecało miasto ogromnie gorącym blaskiem czerwonym. Rzekłbyś: słońce krwawe, na morzu bezgranicznem. Szyby tysiąca okien błyszczały jakby zarumienione przez niewidzialny wstyd dachy paliły się jak węgle rozżarzone; szczyty murów były żółte, wysokie pomniki koloru miedzi paliły się jak wiązki chrustu w pomroku wieczornem. Czyż to nie był ostatni fajerwerk’ olbrzymi bukiet purpurowy, Paryż cały palący