Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ledwie kilka nędznych kępek drzew zieleniło się śród tej szarej przestrzeni. Trzy wiatraki wyciągały swe chude ramiona. Po nad chaosem dachów w Reims, tonących w zieleni kasztanów, olbrzymi szczyt katedry rysował się na błękitnem tle nieba, wznoszący się wysoko mimo oddalenia obok niskich domów. I przypominał sobie lekcye, wyuczone w szkołach, dawne dzieje, pomazania naszych królów, świętą ampułkę, Klodoweusza, Joannę d’Arc, całą chwałę starej Francyi.
Potem Maurycy znowu zaczął myśleć o cesarzu ukrytym w tym skromnym domku mieszczańskim, tak starannie zamkniętym, i spojrzał na wielki mur żółty, zdziwił się spostrzegając wypisany węglem wielkiemi literami, okrzyk: „niech żyje Napoleon!“ obok bezwstydnego rysunku, powiększonego nadzwyczajnie. Deszcz spłukał litery, napis widocznie był stary. Dziwnie wyglądał na tym murze ten okrzyk dawnego zapału wojennego, witającego zapewne stryja zdobywcę, a nie synowca. Teraz przypominał mu się wiek dziecinny, śpiewał mu duszy, gdy tam, w Chêne-Populeux, od samej kolebki wsłuchiwał się w opowiadania dziada, żołnierza wielkiej armii. Matka nie żyła, ojciec musiał przyjąć urząd rachmistrza, w nieuniknionej fatalności chwały, która dotknęła synów bohaterów, po upadku cesarstwa; dziadek żył tam z nędznej pensyi, w mierności drobnego urzędnika, pocieszając się opowiadaniem swych bojów wnukom,