Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc wcale o co idzie, gdy Jan, udając że nic nie słyszy, rzekł tonem ojcowskim:
— Cicho bądźcie!... gdyby was usłyszano, mielibyście się zpyszna!
On sam, w swym prostym chłopskim rozumie, był oburzony na głupotę naczelników. Jednakże należało ich szanować a że Chouteau wygadywał ciągle, krzyknął na niego.
— Milcz!... oto porucznik, idź do niego i zakomunikuj mu swe uwagi.
Maurycy, siedząc na uboczu, spuścił głowę na piersi. Tak, to był koniec wszystkiego. Zaledwie zaczęto i już się skończyło. Ta niekarność, ten rokosz żołnierzy przy pierwszem niepowodzeniu, czynił z armii bandę bez żadnej spójni, zdemoralizowaną, materyał dla wszelkiego rodzaju katastrof. Tam, pod Belfortem, nie widziała ona jeszcze ani jednego prusaka a była już pobita.
Dnie następne w swej jednostajności ciągłego oczekiwania były smutne i niezdrowe. Generał Douay dla zajęcia czemś wojska, kazał mu pracować przy szańcach twierdzy, będących w nader złym stanie. Kopano ziemię z gniewem, przebijano skały. Nie było żadnych wiadomości. Gdzie się znajdowała armia Mac-Mahona? co robiono pod Metzem? Obiegały najdziwaczniejsze pogłoski, kilka dzienników nadesłanych z Paryża zwiększało przez różne sprzeczne podania ciemności pełne niepokoju, wśród których się znajdowano. Generał dwa razy pisał, domagając się