Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/481

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobranoc — zawołał Bouroche. — Idę się przespać ze dwie godziny, jestem bardzo znużony.
Delaherche, przestraszony, sam ledwie oddychał.
Jakto? więc to prawda, znowu chcą się bić, spalić i zniszczyć Sedan! To było nieuniknionem, straszny dramat się rozegra, jeśli tylko słońce wzbije się nad wzgórza, by oświecić grozę rzezi. I machinalnie raz jeszcze pobiegł na schody spadziste strychu, znalazł się między kominami, na brzegu wązkiego tarasu dominującego nad miastem. Ale o tej porze znalazł się tam wysoko wśród zupełnych ciemności, wśród morza nieskończonego i ruchliwego, wielkich fal ponurych, tak że z początku nic nie mógł rozróżnić. Potem widział budynek fabryki pod sobą, mury się pierwsze zarysowały, sale robotników, suszarnie, magazyny; i ten widok, ta plama ogromna zabudowań, będąca jego dumą i jego majątkiem, wzbudziła w nim uczucie litości nad sobą samym, gdy pomyślał, że za kilka godzin z tego wszystkiego zostaną tylko zgliszcza. Oczy jego pobiegły ku widnokręgowi, obejrzały do koła tę niezmierzoność czarną, w której drzemało groźne jutro. Na południu, od strony Bazeilles, drgały płomyki po nad domami dogasającemi; ku północy folwark lasku Garenny, spalony wieczorem, gorzał ciągle, krwawiąc drzewa żywą jasnością purpury. Innych ogni nie było widać, prócz tych dwóch; niezgłębiona przepaść, brzmiąca tu i owdzie odosobnio-