Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/482

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nemi szmerami. Tam, gdzieś, może bardzo daleko, może na szańcach, ktoś płakał. Naprzeciw starał się przeniknąć zasłonę, ujrzeć Liry, Marfée, baterye w Frenois i Wadelincourt, ten pas bronzowych paszczy, które czuł, że tam są, z szyją wyciągniętą, z dyszącą mową. A gdy zwrócił wzrok na miasto, do koła siebie, zdawało mu się, że słyszy tchnienie niepokoju. Nie był to zły sen żołnierzy leżących na ulicach, głuche szemranie tego zbiorowiska ludzi, zwierząt i dział. Odróżniał bezsenność niespokojną mieszczan, swych sąsiadów, którzy także spać nie mogli, trzęsieni febrą, w oczekiwaniu dnia. Wszyscy zapewne wiedzieli, że kapitulacya nie została podpisaną, i wszyscy liczyli godziny, drżeli na myśl, że jeżeli nie będzie podpisaną, to będą musieli schronić się do piwnic, umrzeć tam zmiażdżeni, zagrzebani pod gruzami. Zdawało mu się, że jakiś głos rozpaczliwy dochodzi z ulicy Voyard, wołający o ratunek wśród gwałtownego brzęku broni. Nachylił się i pogrążył w gęstej nocy, zagubiony we mgle szarej nieba bezgwiazdzistego, objętego takim dreszczem, że cała jego przestrzeń dygotoła.
Tymczasem na dole, na kanapie Maurycy obudził się o świcie. Znużony, nie ruszył się, patrząc w okno bielejące od świtu szarego. Przypominał sobie okropności wczorajsze, bitwę przegraną, ucieczkę, klęskę, z jasną wyrazistością zbudzenia się ze snu. Ujrzał znów wszystko, najdrobniejsze szczegóły; klęska go straszliwie bolała, przenikała go na wskróś, jak gdyby on był jej winien.