Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lej, widać było sztandar pułku, który podchorąży służbowy trzymał wyjęty z pokrowca, i który wśród wilgotnej i szarej mgły, wydawał się niby marzenie, wizya chwały, drżącej i gotowej zniknąć. Złoty orzeł był zroszony wodą a jedwab trójbarwisty wyzłocony nazwiskami zwycięztw, blady, zamglony, poszarpany dawnemi ranami; i tylko jeden krzyż legii honorowej, przypięty do wstęg, błyszczał w tej mgle swemi emaliowanemi ramionami.
Sztandar i pułkownik zniknął, zatopiony w nowej fali mgły i batalion posuwał się naprzód, nie wiedząc dokąd, niby w wacie wilgotnej. Zstępowano z jakiegoś wzgórza i znów wspinano się po drodze wązkiej. Potem rozległ się rozkaz: stać! I zatrzymano się tu, z bronią u nogi, z ciężarem tornistrów na plecach; niewolno się było poruszyć. Zapewne stano na płaskowzgórzu, ale nie można było nic dostrzedz, na dwadzieścia kroków nie rozróżniano nic. Była godzina siódma, armaty się zbliżyły, nowe baterye strzelały od strony Sedanu coraz głośniej.
— Ja — zawołał nagle sierżant do Jana i Maurycego — zostanę zabity...
Od samego rana ust nie otworzył, szedł zamyślony, ze swą postawą wątłą i wielkiemi pięknemi oczami i nosem ostrym.
— Cóż znowu za myśl? — zawołał Jan — czyż to można powiedzieć, co się komu przytrafi?... Wiesz pan przecie, że człek strzela a Pan Bóg kule nosi.