Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale sierżant potrząsnął głową, jak gdyby to, co mówił, było najzupełniejszą pewnością.
— O! co do mnie, to fakt. Zginę dzisiaj...
Wszystkich oczy zwróciły się na niego; pytano go, czy mu się to przyśniło. Nic, nic mu się nie śniło, tylko miał takie przeczucie.
— I jest mi to tym bardziej nie na rękę — mówił — że miałem się żenić, powróciwszy do domu.
Oczy jego poczęły znów błądzić bez wyrazu; myślał o swem życiu. Syn drobnego kupca z Lyonu, zepsuty przez matkę, którą utracił, nie mogąc zgodzić się z ojcem, poszedł do wojska, zniechęcony wszystkiem, nie starając się nawet o to, by go wykupiono; w czasie jednego z urlopów, zakochał się w jednej ze swych kuzynek; ożywiony tem, tworzył razem z nią projekta oddania się handlowi, przy pomocy kilku groszy, jakie mu wnieść miała. Był wykształcony, umiał pisać, znał ortografię, rachunki. Od roku żył tylko nadzieją i radością tej przyszłości.
Przeszedł go dreszcz, wstrząsnął się, jakby się chciał pozbyć swej upartej myśli, powtarzając ze spokojem:
— Tak, to głupie, ale będę dziś zabity.
Nikt się więcej nie odezwał, oczekiwanie trwało dalej. Nie wiedziano nawet, czy miano nieprzyjaciela za, czy przed sobą. Nieokreślone szmery jakieś dochodziły niekiedy z pośrodka mgły; turkot kół, stąpanie tłumów, daleki tętent koni. Wojska zakryte przez mgłę, odbywały swe ruchy, wszytkie siedem korpusów zajmujących sta-