Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

akie, dwa powozy, dwanaście furgonów, których przejazd, tak był wzruszył wioski, Courcelles, Chêne, Rancourt, rosnąc w wyobraźni, zmieniając się w nieskończony szereg, którego stłoczenie powstrzymuje wojsko, i który nakoniec tutaj przybył, przeklęty i zawstydzony, ukryty przed wzrokiem wszystkich za krzakami bzu pana podprefekta.
Obok Delaherche’a, który się wspinał na palcach, egzaminując okna parterowe, jakaś stara kobieta, prawdopodobnie biedna wyrobnica z sąsiedztwa, z postawą zgiętą, rękami zgrubiałemi od pracy, mruczała pod nosem:
— Cesarz... chciałabym go też choć raz zobaczyć... choć jeden raz takiego cesarza...
Nagle Delaherche krzyknął, chwytając Maurycego za rękę:
— Patrz! to on... Widzisz, tam przy oknie na lewo... Och, nie mylę się, przyjrzałem mu się wczoraj bardzo blizko, poznaję go doskonale. Podniósł firankę, oto ta postać blada przy szybie.
Stara kobieta, słysząc to, roztworzyła szeroko usta. W rzeczy samej, przy oknie widać było twarz trupią, oczy przygasłe, rysy zmienione, wąsy nawet spłowiałe wśród udręczeń. I staruszka zdumiona odwróciła się zaraz z ruchem pogardy.
— To ma być cesarz!...