Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drzewami. Przy gasnącym dniu, niezmierny widnokrąg był pełen jakiejś słodyczy głębokiej, i przezroczystości jasnej.
— Czy nie widzisz pan tam, wzdłuż pagórków, tych linij czarnych poruszających się, tych mrowisk czarnych, ruchliwych?
Jan wytrzeszczył oczy a Maurycy, ukląkłszy na łóżku, wyciągnął szyję.
— A tak! widzę! — zawołali obadwa. — Tu jedna linia, tam druga, trzecia, czwarta! Wszystkie je widać...
— A więc — rzekł Weiss — to są prusacy... Od samego rana patrzę na nich a oni ciągle idą i idą! Zaręczam panu, że jeżeli nasi żołnierze na nich czekają, oni śpieszą się z przybyciem!... I wszyscy mieszkańcy miasta widzieli ich tak, jak ja, sami tylko generałowie mają oczy zakryte. Przed godziną rozmawiałem z jednym generałem, ruszał ramionami i powiedział mi, że marszałek Mac-Mahon jest najpewniejszy, iż ma zaledwie siedemdziesiąt tysięcy ludzi przed sobą. Oby Bóg dał, żeby to było prawdą!... Ale patrzże pan! cała ziemia jest przez nich okryta, idą, idą te mrówki czarne!
W tejże chwili Maurycy upadł na łóżko i buchnął głośnym płaczem. Weszła Henryeta ze swą postawą uśmiechniętą. Przerażona, zbliżyła się żywo.
— Co to się stało?
Ale on ruchem ręki odsunął ją.