Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic, daj mi pokój, zostaw mię, zawsze byłem dla ciebie powodem zgryzot. Gdy sobie przypomnę, że ty nie miałaś sukni a ja chodziłem do kolegium... a! nauka, z której pięknie skorzystałem! O mało, że hańbą nie pokryłem naszego nazwiska i nie wiem, gdziebym teraz był, gdybyś ty nie pracowała krwawo dla okupienia mych występków!...
Zaczęła się uśmiechać, ciągle z twarzą łagodną.
— Wiesz co, obudziłeś się w kwaśnym humorze... a przecież o tem wszystkiem dawno już zapomniano. Czyż teraz nie spełnisz obowiązków dobrego francuza? Od chwili gdyś wstąpił do wojska, jestem z ciebie bardzo dumną.
Zwróciła się do Jana, jakby go błagała, by jej dopomógł. Ten spojrzał na nią nieco zdziwiony, gdyż teraz wydała mu się nie tak ładną, jak wczoraj; szczuplejszą, bledszą teraz niż wtedy gdy ukazywała mu się w mgle pół-złudzenia. Pozostało tylko nadzwyczajne jej podobieństwo do brata; wszelako cała różnica ich natur okazywała się w tej chwili wyraźnie: on, nerwowy po kobiecemu, wstrząśnięty przez chorobę epoki, ulegający kryzysowi historycznemu i socyalnemu rasy, zdolny niekiedy do entuzyazmu najszlachetniejszego i do zniechęcenia; ona wątła, zapracowany kopciuszek, ze spojrzeniem zrezygnowanem drobnej gospodyni, z czołem spokojnem, wejrzeniem dzielnem, zdolnem nawet do męczeństwa.